Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o niemcy

Berlin, dzień drugi

[1.5.2016]

Wiadomo, że zoo musi być. Sprytna doświadczeniem, wyklikałam bilety przez internet; niestety nie ma zniżki, ale można hurtem do Akwarium i Zoo oraz do drugiego ogrodu zoologicznego kawałek dalej (Tierparku). Na miejscu okazało się, że zupełnie nie ma dramatycznych kolejek przy wejściu od Budapesterstrasse, a jak się wchodzi przez Akwarium, to się macha wydrukiem[1] i wchodzi bez kolejki. Warto mieć ze sobą wodę albo gotówkę, bo jak się nie ma, to w połowie spaceru zaczyna się za sobą holować jęczące dziecko, które bolą nóżki, rączki i w ogóle bez zimnej wody może jedynie malowniczo zwisać (no chyba że plac zabaw, to wtedy się nagle poprawia). Tym razem mało zdjęć zwierząt, bo się pochowały albo były daleko. Były za to kwiaty w ilościach niesamowitych.

Wieczorem mieliśmy pojechać na przejażdżkę łódką po Szprewie, ale po raz kolejny polegliśmy w środku dnia na kanapie oraz na przydługim obiedzie w pizzerii[3] opodal, więc poszliśmy na trzy place zabaw tuż obok hotelu i też było miło.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Otóż oczywiście zapomniałam wydrukować, ale mili hotelarze[2] w cenie drukują na recepcji, tylko trzeba im wysłać mailem (a w zasadzie wystarczyłoby pokazać kod paskowy na telefonie).
[2] Zwykle szukam na booking.com tzw. apartamentów, żeby nie kisić się z nieletnią w jednym pomieszczeniu, ale tym razem okazało się, że hotele mają lepszą ofertę. Warto uważać, bo np. opłaty za sprzątanie booking na liście cen nie uwzględnia, a opłata bywa słona - 30 euro bez względu na liczbę nocy.
[3] Ristorante & Café Journale - Lindenstrasse 37.
Poprzednie wizyty, więcej zdjęć zwierzyny: 2015, 2014, 2012 i 2009.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 2, 2016

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: berlin, zoo, niemcy, ogrod-zoologiczny, majowka2016 - Komentarzy: 2


Berlin: noc i dzień

[14/15.12.2013]

Może i jarmarki są przaśne, ale to jest właśnie taka zaszłość, która kojarzy mi się ze świętami. Nie galerie handlowe, nie klikanie przed monitorem, tylko kolędy wykonywane na kiepskim instrumentarium (wiem, wiem, grają też "Las Christmas" w wersji disco, co robić), stragany z bombkami, świeczkami, ozdobami, drewnianymi zabawkami, matrioszkami i już typowo niemieckimi jabłkami w karmelu. W tym roku pachniało Glühweinem, oprócz waty cukrowej i migdałów w cukrze był raclette, węgierskie langosze i lukrecjowe żelki.

I światełka.

I wielojęzyczny tłum. Niemcy, Rosjanie, Polacy i bliżej nieokreśleni anglojęzyczni. Sporo palących, sporo w rękach dzierżyło szklanki z gorącym glühweinem. I wszędzie dzieci. Zachwycone karuzelami albo - wręcz przeciwnie - doświadczające traumy na kręcącym się koniku. Moja córka była w tej pierwszej grupie, domagającej się nielimitowanego dostępu do rozrywek. Szczęśliwie - poza diabelskim młynem - może odbywać je już samodzielnie; diabelski młyn z nami. Staram się nie projektować moich strachów na dziecko, które wierci się w małym wagoniku, żeby wszędzie spojrzeć, ale za każdym razem w środku mam herzklekoty. Tym razem bolało mnie, bo drzwiczki były zamknięte tylko na elektronikę, a nie łańcuch czy solidny skobel. A umówmy się, że widziałam już taką elektronikę, że Wam się nie śniło (i kilka filmów katastroficznych o spektakularnych kolapsach w wesołych miasteczkach, a to nie pomaga). Jak to mawia pediatra naszego dziecka przy okazji wizyty: "Państwa problemem jest to, że państwo za dużo myślą". Więc owszem, myślę za dużo, a mimo to dalej włażę do trzęsącego się wagonika.


(serio, wyżej niż wieżowce!)

W tamtym roku byliśmy pod zamkiem w Charlottenburgu, w tym roku przy St. Marienkirche (na placu między Karl-Liebnecht-Strasse i Spandauer Strasse) oraz przy centrum handlowym Alexa (na skwerze między Dirksenstrasse i Voltairestrasse). Przeszliśmy też obok nastrojowego Gendarmenmarktu (między Jaegerstrasse i Charlottenstrasse), niestety był płatny. I jakkolwiek nas to nie odstraszało, bo 1 euro od łebka miało iść na jakiś cel charytatywny, to 200-osobowa kolejka do kasy po bilet, z którym się następnie stało w drugiej kolejce, gdzie pan te bilety przedzierał, i owszem.

I serio, believe it or not, widzieliśmy Maczetę z wózkiem niemowlęcym. A przynajmniej jego doppelgangera.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 16, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: niemcy, berlin - Komentarzy: 2



Good girls go to heaven, bad girls go to Berlin

Quote of the day: Za każdym razem, kiedy robię kiepskie zdjęcie, wiem, że wystarczy zrobić z tego instagram i będzie sztuka.

Starszy człowiek głośno kichnął, z okolicznych straganów rozległo się gromkie "Gesundheit!" i śmiech. Stoliki z latarniami, grzane wino, zupa marchewkowo-imbirowa, curry wursty, precle i bezglutenowe ciasteczka migdałowe. Szklane kule z figurkami w środku. Zręcznie wyrzynane z drewna eko-ozdoby z nieodłącznym motywem świąt. Nie wiem, jak po niemiecku jest "ho ho ho", ale jarmark pod pałacem w Charlottenburgu to chyba kwintesencja świąt.

A Maj wszystko przespał w samochodzie, albowiem sen to zdrowie.



Pałac w Charlottenburgu nagle pokrył się warstwą śniegu; kiedy wyjeżdżałam z Poznania, było -6 i czarne drogi. Od Odry był już śnieg, white christmas i jingle bells. Świat z pocztówki.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 23, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy - Komentarzy: 3


WTEM wrzesień

Zaszedł mnie znienacka. Zajęta byłam przeglądaniem wakacyjnych zdjęć, praniem powakacyjnej garderoby, wietrzeniem głowy ze wspomnień, a tu nagle jutro TŻ prowadzi do przedszkola naszą już trzyletnią córkę (bo ja idę się szkolić).



Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 2, 2012

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Tagi: niemcy, poczdam - Komentarzy: 3


A Night in Berlin (3a)

W Muzeum Historii Naturalnej zakochałam się po zdjęciach na Jonesblogu. Oczywiście moje zdjęcia nie mogą się równać, ale Muzeum Historii Naturalnej jest niesamowite rzeczywiście. Taki spełniony sen szalonego alchemika, z tymi wszystkimi słojami w zalewie, malowniczymi wypchanymi zwierzętami i ażurową klatką schodową. I ogromnym, wielce włochatym mamutem. Z windą, gdzie trzeba. I z lupkami, pod którymi można oglądać jakieś mikre szczątki żyjątek. I z okrągłą, ogromną kanapą, na której kilkanaście osób może się położyć i obejrzeć na suficie film o kosmosie (wprawdzie po niemiecku, ale i tak).

A już całkiem wzruszyło mnie, że - w przeciwieństwie do większości przybytków rodzaju dowolnego - oprócz kawiarni i sklepu z pamiątkami (oczywiście przy wyjściu), w Muzeum znajduje się strefa piknikowa, gdzie można spożyć własne przyniesione jedzenie. Bo czemu nie.

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Okrutnie mnie rozbawiła zorganizowana wycieczka rodaków, której przewodnik w hallu oznajmił, że mają na obczaj tego muzeum godzinę. Nawet z niechętną młodzieżą (mimo teoretycznych zachwytów, że szkielety i dinozaury!, zainteresowania starczyło na wejście; potem już wlekliśmy prawie że za uszy, słysząc o kolejnych rzeczach, których dziecko nasze jedyne nie chce. A było ich dużo), spędziliśmy wśród eksponatów prawie 2 godziny i zobaczyliśmy mały kawałek.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 31, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy - Skomentuj