Z poniższej listy skreślam Room 55. Wystrój mi nie przeszkadza, bo i tak jedliśmy w ogródku. Przeszkadza mi za to czołowa wada polskich lokali - czekanie. Ja rozumiem, jak jest full complet i cała kuchnia chodzi na rzęsach, żeby dać radę. Tymczasem najpierw czekam kwadrans na kartę, rozglądając się po trzech zajętych stolikach w okolicy, przy których też wszyscy nerwowo rozglądają się za kelnerką. Potem czekam na zebranie zamówienia. Potem na przyniesienie zupy (która jako jedyna była bezkrytycznie smaczna - bo żurek łatwo zepsuć). Potem na zgarnięcie talerza i odczekanie ponownie na resztę zamówienia. Drugiego minusa 55 zarobił sobie na spieprzeniu kurczaka tandoori na sałacie. Nie wiem, jaka to odmiana sałaty, która jest szarożółta i smakuje jak niezbyt świeża kapusta pekińska, ale nie poprawiła smaku nędznych kawałeczków kurczaka, umazanych czymś żółtym, które nie smakowały dla odmiany niczym, co jest dużą sztuką. Przykro mi, nie daję drugiej szansy. Ubolewam, że jednak nie zaczęliśmy od Werandy, która jest o niebo lepsza (i dają potwornie wielką szarlotę).
Żeby nie było tendencyjnie, to się też pożalę, jaką to żmiję przez te lata wychowałam. W Werandzie w kąciku ogródka dość głośno konwersowała sobie para. Najpierw o stosunkach (ale międzynarodowych), potem o wspólnej znajomej, co to ta znajoma... A my się zastanawialiśmy, czy to randka (TŻ), czy nie (ja). Bo pan nie tokował ani nie głuszył, tylko miał tryb przytakiwania, a pani konwersowała z mamusią telefonem, żeby mamusia z solarium jej golfik odebrała, bo kupiła sobie spódniczkę, która do tego golfika pasować będzie. Dylemat pozostał (panna zamówiła mojito, więc jest szansa, że za dwa drinki będzie łatwiejsza), a nam zeszło na czasy licealne i potencjalne randki w ciemno (nie mieliśmy). Ja się ciut żaliłam, że w czasach licealnych nie miałam brania, głównie przez okulary. Na co TŻ błyskotliwie zauważył, że to raczej nie przez okulary. Dziękuję, dobranoc. Idę powiesić się na sznurówce. I to dzień przed X rocznicą ślubu. Przynieście mi na grób orchidee.