Jedyne co mi się w tym filmie podobało to trudne początki Ku Klux Klanu ;-)
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Tajemniczy dentysta, dr Schultz, negocjuje za pomocą elokwencji oraz pistoletu odkupienie od handlarzu niewolników rosłego Django. Uwalnia go, pozwala mu wybrać sobie strój[1] i razem z nim zaczyna polować na ściganych listem gończym przestępców, bo z zawodu jest łowcą nagród. Django się świetnie znajduje[2], sugeruje też, że chętnie by odzyskał swoją żonę, ukaraną za ucieczkę i wysłaną na morderczą plantację Candyland. Doktor jest miły i jadą odzyskać żonę, a po drodze mają różne zabawne przygody.
Nie że jestem rozczarowana, bo oglądając "Django" śmiałam się jak norka, ale zdecydowanie to nie jest film klasy "Pulp fiction" czy "Kill Bill". Na plus: doskonałe dialogi, scenografia (ząbek kiwający się na sprężynie), obłędne filmowanie i kolory, obsada (Samuel L. Jackson!, krótka rola Dona Johnsona i fantastyczny Di Caprio) czy wreszcie coup de grace - muzyka (chyba tylko Tarantino potrafi z taką gracją wprowadzić hip-hop na Dzikie Południe). Na minus: akcja liniowa, bez tajemnic, z nierówno stopniowanym napięciem. Brakowało tego smaczku, tego gorączkowego zastanawiania się w trakcie, czy to, co widzę, jest na pewno tym, co jest naprawdę.
[1] Betina: So you're really free?
Django: Yes.
Betina: You mean, you wanna dress like that ?
[2] Dr. King Schultz: How do you like the bounty hunting business?
Django: Kill white people and get paid for it? What's not to like? [3]
[3] I jeszcze: D'Artagnan, motherfuckers!