Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Może i bym przekonała się do "nowego" Bonda (mam trochę opóźnień, bo Bond już się zdążył trochę przybrudzić w Quantum of Solace), gdyby nie to, że obejrzałam dla porównania pierwszą, niekanoniczną wersję Casino z 1967 roku. Współczesny Bond to brawurowe ucieczki, dramaty, spiski, high-tech i człowiek z drewnianą twarzą, który z równym wysiłkiem idzie z panną do łóżka, biega po rusztowaniach, strzela czy demaskuje kolejnego szpiega. Bez uśmiechu, bo przecież życie to jedno pasmo niepowodzeń. Ziew, nie ma co się gromadzić, proszę przechodzić. Do mnie zdecydowanie przemawiają burleskowe lata 60., gdzie Bondem mógł być każdy (dla zmylenia przeciwnika) - od angielskiego lorda po amerykańskiego naukowca. Jeśli ktoś kogoś goni, to rzecz dzieje się na schodach, goniących jest wielu, ktoś kogoś tłucze po głowie czymś dźwięcznym, wszyscy się przewracają, a bohatera ratuje jedna z pięknych skąpo odzianych kobiet.
Częścią wspólną obu filmów jest gra w kasynie, która ma Wszystko Rozstrzygnąć - współcześnie w Texas Holdem, w latach 60. w bakarata (kto teraz gra w bakarata?!). Poza tym widać, czemu Peter Sellers, David Niven czy Woody Allen (tak, to jest ten film, gdzie Allen gra amanta i nieźle mu to wychodzi) nie mogli zostać kanonicznymi Bondami - to zdecydowanie podwaliny pod Różową Panterę, a nie cykl o misjach ratujących świat.
I na śmierć zapomniałam - dla mnie nie ma Bonda bez Q, jego wybuchających butów, sztyletów w zegarku czy spinkach do mankietów z wodotryskiem i cyjankiem. We współczesnych Bondach jest high-tech, ale zabrakło dowcipu i absurdalnych wynalazków.