Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Interstellar

Ziemia po kataklizmach, technicznie podupadła, niewiele rośnie (głównie kukurydza[1]), wszystko zasypuje pył. Były pilot, Cooper, prowadzi gospodarstwo gdzieś w Ameryce, wychowując samotnie syna i córkę. Co jakiś czas chwyci sobie zbłąkaną dronę[2], a że jest inżynierem, to sobie z części jakąś maszynę skleci. Ponieważ w pokoju córki pojawiają się anomalie grawitacyjne, odkrywa, że to ktoś (inna cywilizacja) próbuje się z nimi porozumieć. Dzięki współrzędnym geograficznym zapisanym binarnie w pyle trafia do ultra tajnej placówki rządowej, która odkryła, że za Saturnem jest czarna dziura, a za nią rokujące słońce z planetami. Cooper wolałby zostać z dziećmi, ale że jest pilotem i marzycielem, udaje się w ekspedycję, żeby znaleźć dla ludzkości nową planetę. Komunikacja z Ziemią jest jednostronna - załoga statku dostaje wiadomości z Ziemi, przez zaburzony anomaliami czarnej dziury upływ czasu Cooper obserwuje, jak jego dzieci dorastają i coraz bardziej jest rozdarty między szukaniem nadziei dla ludzi a próbą powrotu. A decyzje, jakie podejmuje z załogą, powoli prowadzą do sytuacji, że ani ludzkość się nie uratuje, ani nikt nie wróci.

Dużo paradoksów, świetna, raczej analogowa technika[3] (w tym doskonałe, dowcipne i nieco cyniczne roboty) oraz wprowadzający entropię czynnik ludzki na wielu poziomach. Do tego aktorzy - Matthew McConaughey tym razem mniej zdegenerowany niż w True Detective, doskonały drugoplanowo Matt Damon czy fantastyczny Michael Caine (oraz epizodycznie John Lithgow). Jest długi, ale to zupełnie nie przeszkadza - nawet jeśli sceny nie są napakowane akcją, to i tak doskonale utrzymuje uwagę, przeskakując między ekspedycją a Ziemią. Lubię, kiedy film mnie wciągnie tak, że siedzę z zaciśniętymi kciukami i mam nadzieję, że będzie happy end (chociaż niespecjalnie lubię happy endy wszak).

I nawet jeśli kogoś nie kręci eksploracja kosmosu, to warto obejrzeć dla samej symulacji piątego wymiaru w bibliotece - ach, ktoś wreszcie zwizualizował pratchettowską L-space!

[1] Do filmowania zasadzono 500 akrów (2 kilometry kwadratowe) kukurydzy, którą potem sprzedano z zyskiem. Widzę niszę dla mniej udanych produkcji.

[2] Wiem, że dron. Ale drona mi zdecydowanie pasuje bardziej, tak samo jak ratatuja.

[3] Odyseja kosmiczna XXI wieku. I ze względu na sztafaż, i skupienie się na człowieku, i minimalistyczną muzykę podkreślaną umiejętnym zastosowaniem ciszy.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 21, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Gone Girl

On wychodzi rano w piątą rocznicę ślubu, chwilę siedzi na plaży i myśli, idzie do baru swojej siostry, wypija - jak to Amerykanin o poranku - szklaneczkę procentów, po czym wraca do domu. Zamiast żony zastaje potłuczony stolik i pewien nieład. Policja na początku nieco oporna, bo w zasadzie wyjaśnień jest wiele, zaczyna prowadzić błyskawiczne śledztwo, kiedy dowiaduje się, że zaginiona żona to córka autorki serii książek dla dziewczynek, pierwowzór postaci Dzielnej Amy, znanej całemu pokoleniu. Natychmiast pojawia się obfity media coverage, dziennikarze prześcigają się w domysłach, czy za zaginięciem nie stoi aby mąż; teorię zdają się potwierdzać kolejne odkrycia tajemnic związku. Mąż, grany przez nieco drewnianego Afflecka (wyjątkowo dobrze dobranego do emploi), prowadzi swoje śledztwo wraz z siostrą i zatrudnionym cudownym (i drogim adwokatem). W tle słychać muzykę napisaną częściowo przez Trenta Reznora, świetnie współgra z akcją.

Starałam się ominąć wzrokiem wszelkie recenzje czy informacje o fabule, bo miał być thriller z twistem albo kilkoma. Mimo to, kiedy w pewnym momencie TŻ stwierdził, że odkrywając kolejne tajemnice trudno powiedzieć, kto jest gorszy w tym związku - mąż czy żona, jakoś od początku miałam wrażenie, że wszystkie zmyłki są dość toporne i wyjaśnienie jest jedno. Mimo to film jest bardzo przyzwoity, chociaż nie nazwałabym go rewelacyjnym.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 11, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


O gęsi i desce

Ze sztuki w Teatrze Animacji dowiedziałam się dzisiaj, że i gęsi mogą mieć depresję. Nie skrywam wstydliwie, że uwielbiam lalki i akceptuję umowność łączenia gry aktorskiej i kukiełkowej. "A niech to gęś kopnie" jest dla dzieci w warstwie wizualnej i tekstowej, ale gdzieś głębiej i dla dorosłych. Depresja, brak celu w życiu, niska samoocena, nerwowa matka na krawędzi grzmotnięcia niepokornego potomka i mitygująca się tylko, bo ludzie, wyśmiewanie - to dobre tematy do przegadania nawet z 5-latkiem. Warstwa wizualna - cudo: świetne autorskie zwierzątka, dopracowane co do szczegółu - z breloczkami, różniącymi się fakturą materiałami, bucikami; doskonałe zastosowanie starych drewnianych komód jako mikro-scen, czasem z użyciem szuflad, przedstawiających na przykład pięknie iluminowany staw z błyszczących cekinów. Po spektaklu aktorzy się ukłonili, a potem wszystkie kukiełki wyjechały do obejrzenia - można było zobaczyć z bliska, jak zrobić gest kukiełkową ręką czy w jaki sposób realizowane są niektóre efekty specjalne.

Przy okazji podejścia do pozyskania pracy zarobkowej na Wildzie (nieudanego), trafiłam do malutkiej pizzerii, do której się od dawna wybierałam. "Suszone pomidory" serwują świetną, cieniutką pizzę, sałatki, zupy i makarony (oraz, jak większość hipsta miejscówek - Fritzcolę). Co jest dość unikalne w Poznaniu - gratis woda stołowa, z miętą i cytryną.

Adres: róg Św. Czesława 13 i Poplińskich 12A, FB. Trzeba zejść po schodkach do sutereny, nie ma kącika dla dzieci. W weekendy warto rezerwować stolik, bo tłumy.

Poza tym drgnęło na froncie mieszkaniowym - o tym można przeczytać blog obok.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 22, 2015

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Fotografia+, Moje miasto - Tag: sztuka - Skomentuj


Co robimy w ukryciu

Nie my, a wampiry w Nowej Zelandii. We wspólnym mieszkaniu żyją wampiry w różnym wieku. Najstarszy, Petyr, niespecjalnie jeszcze przypominający człowieka, ma ponad 8000 lat i mieszka w najgłębszej piwnicy (i raczej nie używa naczyń), pozostali - Viago, Vladislav i Deacon - mają po kilkaset lat i są już nieco bardziej cywilizowani. Niestety, nie jest łatwo być współcześnie wampirem. Ciężko złowić ofiarę (i żeby jeszcze była dziewicą), ktoś musi za dnia usunąć ślady, pomyć naczynia i zanieść do pralni zakrwawioną przyodziewę. Z samą odzieżą jest problem, albowiem trudno dobrać elegancki outfit, jak się nie można przejrzeć w lustrze. Nie do wszystkich lokali można wejść, bo wampir musi być zaproszony. Życie nie jest łatwe, zdecydowanie. Dodatkowo po dzielni szwendają się wilkołaki, czasem bardzo nieokrzesane, choć się starają ("we've werewolves, not swearwolves, remember?"). Abominacja.

Wprawdzie krew się leje i to z rozpryskiem[1], a trup czasem się ściele, ale cudowne mockumentary dwóch ekscentrycznych młodzieńców znanych z serialu Flight of the Conchords to jedna z lepszych niskobudżetowych komedii, jakie ostatnio widziałam. Wszystko jest piękne - wywiady do kamery, hipnotyzowanie policjantów, pyskówki z wilkołakami, sympatyczny analityk komputerowy Stu czy przyjęcie nieumarłych.

[1]- (...) Krew na mojej zabytkowej kanapie!
- Tej czerwonej?
- Teraz już jest czerwona...

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 11, 2015

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


A Good Day to Die Hard

TŻ przetłumaczył sprawnie tytuł jako "Dobry dzień na szklaną pułapkę" i tu, przyznam, skończyły się zalety filmu. Dość powiedzieć, że "Machete zabija" był znacznie lepiej nakręcony, a i scenariuszowi mniej można zarzucić. Jakimś cudem udało się tą część wyprać z chojrackości serii, McClane jest niezniszczalnym dziadkiem, rzucającym bonmotami i strzelającym, gdzie popadnie. Zero namysłu, zero dedukcji, a wszak to policjant, a nie marines.

Tym razem (eks)policjant udaje się na wakacje do Moskwy. Zaopatrzony tylko w rozmówki angielsko-rosyjskie, z których korzystanie niespecjalnie mu idzie (ale próbuje!), chce uratować z aresztu syna; albowiem ma, oprócz córki z poprzedniej części, i syna. Syn tymczasem ratuje z sali sądowej skazywanego właśnie wroga politycznego, naukowca z ancien régime, ponieważ nie jest aresztowaną fajtłapą, tylko undercover szpiclem CIA. Nie wszystko idzie dobrze, pół Moskwy[1] zostaje rozwalone, za plecami mają sługusów rządu, którzy chcą odzyskać kompromitujące materiały, którymi naukowiec macha im cynicznie przed nosem (podczas gry w szachy). Jest młoda i śliczna czarnobrewa córka naukowca, szalony bandyta, który chciał być tancerzem, sporo mięsa armatniego czy samochód z bronią należący do Czeczenów. Akcja przenosi się szybko do Prypeci, która znajduje się tuż obok Moskwy i wcale nie trzeba przekraczać tam granicy, ani drogą powietrzną, ani naziemną. Dużo wybuchów, kolejne kreatywne użycie śmigłowca, jeszcze więcej idiotyzmów ("Mamy tu skażony teren! Nie bojsia, mamy związek 274, który neutralizuje promieniowanie, więc możemy ściągnąć niewygodne kombinezony"), dogodnie podpisane skrzynie z uranem, brakuje tylko scenariusza. A, i Bruce Willis mówi raz "Yupikayey". Raczej nie warte wieczoru.

[1] A w zasadzie Budapesztu, bo tak był film kręcony. Jednak w Moskwę nikt by filmowców z takim scenariuszem nie wpuścił.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 30, 2014

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Kate Atkinson - Zagadki przeszłości

Jackson Brodie jest eks-policjantem, a aktualnie prywatnym detektywem. Takim trochę przypadkowym, bo jedna sprawa wprowadza w jego życie drugą. Aktualnie szuka zaginionych kotów nieco odrealnionej staruszki i przypadkiem trafia na przeterminowaną o 30 lat sprawę zaginięcia dziecka jej sąsiadów. Jej dorosłe już siostry, porządkując dom po śmierci ojca, znajdują maskotkę zaginionej trzylatki w szufladzie ojca. Niebawem trafia też do niego sprawa morderstwa Laury, 18-latki, która została zabita pierwszego dnia pracy w firmie jej ojca. Na czwartą historię natyka się niejako mimochodem - kilkanaście lat temu młodociana matka zabiła swojego męża, bo za głośno rzucił drewnem na opał, odbyła karę i zniknęła, a jej młodsza siostra szuka siostrzenicy. Każda z tych historii to odrębna tragedia, na które nakłada się jeszcze niewyjaśnione do dziś morderstwo siostry Brodiego oraz jego własne, czasem dość nieporadne próby dogadania się z byłą żoną w kwestii opieki nad ukochaną córką, Marlee.

Jak napisała dees, to historie o rodzicach i córkach. Z detalicznie opisaną przeszłością, czasem bez przyszłości, ale wymagające - jak w przypadku zabitej nagle Laury - domknięcia. Bardzo zgrabny kryminał, w którym poszczególne historie składają się w układankę - rozwiązanie jednej prowadzi do rozwiązania kolejnej.

Dodatkowo na podstawie książki (a w zasadzie książek) powstał serial - Case Histories. Dwa pierwsze odcinki obejmują akcję z "Zagadek", kolejne - sądząc po tytułach niewydanych w Polsce - "One Good Turn", "When Will There Be Good News?" i "Started Early, Took My Dog". W roli głównej występuje Jason Isaacs, w którym swego czasu byłam zakochana w serialu Capital City.

Inne tej autorki tutaj.

Poza tym, cierpliwi czytelnicy - dodałam trochę zdjęć z Gendanmenmarktu. Oraz - czegoś dobrego pod choinką Wam życzę.

#127

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 24, 2014

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale, Fotografia+ - Tagi: 2014, panie, kryminal - Komentarzy: 1