Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

O tym, jak bohaterka poszła we wtorek do l'Orangerie

Akurat historia zwiedzania muzeum jest mało barwna. Bo się okazało zamknięte we wtorek. Ale i tak było miło, bo głównie chcieliśmy zobaczyć Luwr i Tuileries. I zupełnie nie przeszkadzało mi, że Luwr również okazał się zamknięty, bo samo obejście z zewnątrz okazało się na tyle wyczerpujące, że nie porywam się nawet na zwiedzanie środka. Może za jakieś 3 lata. Nie wcześniej. Piramida na dziedzińcu - klejnocik. Lubię, jak ktoś pomyślał, że odbicia wydają się znacznie ciekawsze niż obraz właściwy.

W deszczu i wiatru weszliśmy pod Arc de Triomphe du Carrousel do Tuilerii. Tylko czemuż ach czemuż ten łuk taki brzydki?

Na szczęście Tuileries są ładne, w przeciwieństwie do. Najzieleńsza wiosną zieleń, kwitną drzewa, tulipany i turyści, robiący sobie wzajemnie zdjęcia. Bardzo poręczne krzesełka służą i do siedzenia, i patrzenia na kaczki, i - też dość często - do pozowania (i na instagram). Kaczki są urocze, zwłaszcza że siedziało całe stado maluchów, co zachwyciło Maja. Jest karuzela dla maluchów; następnym razem będziemy jechać w pociągu, bo teraz był samochodzik. I trampoliny, ale co z tego, jak na zmianę padało albo padało.

I muzeum l'Orangerie. Ale jak wspomniałam, zamknięte. Ale wrócę, zwłaszcza że mam już bilet.

Oczywiście uwielbiam metro, chociaż spodziewałam się, że każda stacja będzie swoistym klejnocikiem. Niestety, większość wygląda tak samo - białe kafle, czasem złocone gipsowe ramy na plakaty. Zbroję się na Arts et Metiers. Maj zachwycony metrem również. Na tyle, że usilnie próbuje zasnąć.


(peron stacji Franklin D. Roosevelt)

Zdjęcia będą, jak wrócę. Do domu, nie z jedzenia sera.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday April 25, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, paryz - Komentarzy: 3



O tym, jak bohaterka zakochała się

Nie będzie to historia o tym, że bardzo miły skądinąd lot zakończył się straszliwą awanturą, ponieważ pewna mama (nie wspominajmy nazwisk) pewnemu dziecku (j.w.) odmówiła zabawy portfelem w obawie o zagubione w samolocie dokumenty. Dziecko tak aktywnie protestowało przeciwko zapięciu pasa przy lądowaniu oraz potem już przeciw wszystkiemu, że kiedy wreszcie ataczek histeryjki przeszedł, a samolot wylądował, wszyscy pasażerowie klaskali nie tyle pilotowi, co bohaterce awantury, która wreszcie zmniejszyła liczbę wydzielanych decybeli.

Nie będzie to historia o Polakach za granicą, którzy imprezę rozpoczynają już w autobusie dowożącym pasażerów z lotniska do miasta, prosząc w łamanym polskim kierowcę o zatrzymanie się na fajkę i siku. Ani o tych, którzy tamże załatwiają biznesy, negocjują zasiewanie lucerny i rzepaku, szeroko siejąc kurwami, a wielokrotne powtarzanie "bonjour, kurwa!" budzi nieustającą radość za każdym razem.

Nie będzie to też historia o tym, że przygotowałam się do solidnie do podróży, robiąc notatki w czarnym notesie, którego potem pieczołowicie zapomniałam zabrać (i, oraz ładowarki do laptopa, a także do telefonu).

Będzie to historia o tym, że zakochałam się w wieży Eiffla, która WTEM wygląda zupełnie inaczej niż ją sobie wyobrażałam. Nie jest obciachową stertą złomu w kolorze stalowym, tylko piękną, wyniosłą, steampunkową brązowawą konstrukcją. Na razie byłam pod (ale żebyście wiedzieli, jak zmarzłę) i zdecydowanie planuję wejść na. Chociaż umrę ze strachu, będę sobie potem wielokrotnie pluć w brodę, ale za to będę miała piękne wspomnienia tej chwili sprzed chwilowej utraty rozsądku. Wyjątkowo wejdę w dygresję, bo do wieży Eiffla mam bardzo osobisty stosunek od czasu wielokrotnej lektury "Wieży zakładników" Alistaira MacLeana, którą to sensacyjkę swego czasu (nastolatki mają dziwne fascynacje) bardzo lubiłam. I jedną z moich ulubionych scen (poza oczywiście tą, kiedy główna bohaterka au naturell przemierza gzyms, żeby dostać się z pokoju do pokoju w zameczku) była scena zjazdu bez liny jednego z dzielnych agentów z matką któregoś prezydenta na plecach po rusztowaniu wieży. Zjechali, a on został bohaterem oczywiście. W każdym razie miałam ciepłe miejsce dla wieży w serduszku.

Zdjęcia już w następnym odcinku. Albo kolejnych. Teraz zjem ser. I bagietkę.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ (ale monotematycznych, ostrzegam).

Napisane przez Zuzanka w dniu Monday April 23, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, paryz - Komentarzy: 4


Wiosenna stylizacja!

Tym razem miało być bez paniki. Wynotowałam, co trzeba zrobić. Usiadłam z długopisem, travel journalem, książką, przewodnikiem i mapą. Przeczytałam nawet wątek na forumku o tym, że tym razem pierwsza bridezilla IV RP planuje wziąć "prawdziwy ślub" w Paryżu. Bba, pamiętałam nawet, żeby zdążyć wydrukować dokumenty odprawy. Dlatego nawet łagodnie udało się przejść przez "rany, gdzie jest dowód osobisty Maja", bo znalazł się już w piątej przeszukanej szufladzie (a wierzcie mi, w moich szufladach jest czego szukać). W ramach wstydliwych wyznań - jestem podgrzana jak fretka na sterydach. Czekam już tylko na nagły atak grypy jelitowej w ramach reisefieber, żeby mnie z tego rozkołysania wytrącił. Brać statyw do podręcznego? Które obiektywy? Sandałki? Zaryzykować sukienkę dla Majuta, żebyśmy choć raz udawali, że jest różową dziewczynką? (Yeah, right). Czy będzie się jej podobać Paryż?

Na paznokciach mam różowy i granatowy lakier, świat należy do mnie. Byle nie zapomnieć szczoteczki do zębów.

W sesji wystąpiły:

Napisane przez Zuzanka w dniu Saturday April 21, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, paryz - Komentarzy: 7


Nic-nie-robić

J. zapytała, czy bym umiała. I czy uważałabym, że warto. Bo oczywiście każdy by chciał być na nieustających wakacjach. Bez konieczności wstawania o określonej godzinie, z planem robienia tylko rzeczy przyjemnych albo koniecznych do życia, bez pracy zarobkowej, bez nogi ciągle za progiem, bez pośpiechu. I ja bym tak chciała, nie zastanawiając się głębiej. Bez deadline'ów, bez świadomości - jak na wychowawczym - że to tymczas i za rok, miesiąc, tydzień się skończy, więc trzeba się spieszyć. Czy by się udało? Nie wiem. Jak szybko zaczęłabym tworzyć listy TODO? Jak szybko ustaliłabym zasady? Że wstaję do 9, bo szkoda dnia. Że każdego dnia stworzę coś z niczego. Że będę się rozwijać i uczyć, skoro wreszcie mam czas. Jak szybko pojawi się w moim słowniku słowo "muszę"? Kiedy uznam, że dzień był dobry i czy da się to zrobić bez wewnętrznego przymusu? Jak szybko pojawi się uczucie rozmieniania się na drobne? Czy umiałabym spędzić dzień, patrząc w niebo i głaszcząc kota?

Tymczasem rolety i drewno na balkon się samo nie kupi i nie zamontuje. Moleskinowy travel journal też ma ledwo zarysowany kształt Paryża. A za oknem nie ma takiego słońca jak w podgliwickim lesie.

Napisane przez Zuzanka w dniu Saturday April 7, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, gliwice - Komentarzy: 3


O wioskowych Burkach i początku pięknej przyjaźni w pałacowym parku

Dziecko moje umie błyskawicznie nawiązywać przyjaźnie na całe życie. Ot, w piękną słoneczną sobotę wjechaliśmy małej miejscowości o dźwięcznej nazwie Pławniowice i okazało się, że TEN gatunek durnego wioskowego Burka, który aportuje samochody i szczekając wbiega radośnie pod koła, dalej sobie egzystuje w ekosystemie. Kiedy już udało się zaparkować, miłe to zwierzę obwąchało nas, a zwłaszcza Maja, i oświadczyło całym sobą, a zwłaszcza ogonem, że jesteśmy fajni, a zwłaszcza Maj, i od tej pory jesteśmy razem. I chociaż w głębi duszy jestem jednak - jak mawiają Anglicy - a cat person, to młody psiak jest doskonałym towarzystwem dla 2,5-latki; do biegania po parku, aportowania kija, gonienia i bycia gonionym. Każdy miał coś dla siebie - ja dostałam niesamowity pałac, zupełnie inny niż te wielkopolskie, bardziej dopieszczony, trochę po gotycku posępny mimo wiosennego błękitnego nieba. I park, jeszcze uśpiony po zimie, ale już z kępami przebiśniegów, pączkami na rododendronach i zieleniejącą trawą.

Wstęp za wrzuceniem monety do skrzyneczki przy wejściu albo po zakupie cegiełki. W niedzielę można zwiedzać pałac, niestety przeznaczony na cele religijne, a nie rozrywkowe.



GALERIA ZDJĘĆ.

A ja ubolewam, że nie umiem napisać haiku. Że nie umiem w trzech wersach, w kilkunastu sylabach napisać, jak bardzo mi dobrze i jak bardzo czuję w środku ogromne ciepło po weekendzie z moją Hanką. Tęskniłam. Kolory, światło, dotyk kociego futra.

Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday March 27, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, pławniowice - Komentarzy: 3