Więcej o
Listy spod róży
Dość szybko nauczyłam się zwracać uwagę na samochody jadące z niespodziewanej strony (no dobrze, zwyczajnie kręcę głową w obie i to szybko), ale i tak podróż dwupoziomowym autobusem jest fascynująca. Jak już przestałam wpadać w paniczkę, że kierowca autobusu umieści nas na słupie czy na samochodzie jadącym z przeciwka albo malowniczo przewróci się na bok i będzie przebierał kołami jak żuczek, to byłabym skłonna uznać, że to jedna z lepszych form transportu. Na górnym pokładzie z przodu akwarium, można robić zdjęcia i siedzieć z zachwyconym Majem, który nareszcie wszystko widzi. Z góry widać też więcej, nawet to, co znajduje się na podwórkach domków, domów i rezydencji, również tych, które od ulicy dzieli 2-metrowy mur. Między dachem autobusu a sznurami chorągiewek, zawieszonymi w niektórych miasteczkach między latarniami jest kilka centymetrów i jakby nie szyba, można by ich dotknąć. Po drodze chińska restauracyjka (sieć?) o złowieszczej nazwie "Fatt Soon", a chwilę później frywolna hinduska "Yuhu masala", starszy pan na skwerku w Blackrock, malujący akwarelę (i trzymający pędzle w gustownym porcelanowym kubeczku), kamienne kościoły z obowiązkowymi rozetkami i wieżami i liczne posesje, otoczone murami i starodrzewem, koniecznie z wypielęgnowanymi trawnikami. Mogłabym w takiej rezydencji mieszkać latem. Bo czemu nie.
A wszystko za jakieś 2 euro od łebka, dwulatki nie płacą. Trzeba tylko pamiętać, żeby czekać po właściwej (niewłaściwej) stronie drogi i zamachać na nadjeżdżający autobus. A, i mieć odliczone w monetach, bo się wrzuca w dziurkę. Nie wiem, czy wpuszczą, jak się zamacha banknotem.
PS Nie ułatwiacie, drodzy państwo. Już po długim weekendzie przecież. Jakbym była attencyjną wiadomo-co, to bym napisała, że jak nie ma komentarzy, to nie będzie pożywki. Ale nie jestem, więc.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 17, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, dublin
- Komentarzy: 8
W zasadzie to obiecałam sobie, że więcej w żadne wysokie i przysparzające o herzklekoty miejsca wchodzić nie będę. I żeby nie było, że słowa nie dotrzymuję, to owszem - nie weszłam. Tylko wjechałam. Tak, wiem, skądś mam te geny leminga i jeśli zobaczę diabelski młyn, to muszę na niego wejść. I ściera się we mnie wiara w to, że ktoś o inżynieryjnym zapleczu dobrze taką konstrukcję zaprojektował oraz obawa, że jednak niekoniecznie i najpierw rozlegnie się złowieszczy zgrzyt, potem poleci na ziemię mój aparat, a potem ja. O Bray pisałam rok temu, dziś rzut oka z góry. Więcej zdjęć będzie później, bo jednak nie chce mi się udawać, że coś widzę na ekranie laptopa.

PS Na pytanie, czy się bałam, nie bez kozery odpowiem, że jak jasna cholera. Zwłaszcza jak się karuzela zatrzymała z moim wagonikiem na samej górze. A jak nie zjedzie?
PPS Nie, Maj nie jechał. Ja jednak mam trochę rozsądku. Maj jest Majem przygruntowym i na razie nawet karuzelka z wagonikami, jeżdżąca w nieśpiesznym tempie w kółko, budzi niechęć do podporządkowania się i przypięcia pasami. Więc.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 17, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, bray
- Skomentuj
Bo chociaż wiem skąd biorą się te wszystkie szmery w niebie
Wieje
Wieje i rozwiewa mnie
W Dun Laoghaire wieje, jak to w porcie. Wielki prom Stena Line porusza całą wodę, wypływając, a ekskluzywny jacht klub ma betonowy taras, na którym dumnie stoi maszt z chorągiewkami. Przyjacielskie psy ochoczo usiłują polizać każdego po nosie, zapaleńcy z wędkami w wieku różnym, którzy liczą na to, że coś w basenie złapią, a na molo filigranowe altanki z metalową koronką. Dlatego że wieje, jest jak w Bollywood - ostre słońce grzeje w plecy, a chwilę później spada drobniutki i dokuczliwy szybki deszczyk.
Zapałałam wielką namiętnością do charity stores. Trudno mi się było oderwać od dwóch grubych tomów Marian Keyes, których nie czytałam, ale ostatecznie wyszłam z pięknie pastelowo ilustrowaną książeczką Durella "Puppy's Field Day", krótką historyjką o piesku, który chodził po kałużach i The Wolves in the Walls Gaimana. Celowo nie wspominam o ślicznych nowych zielonych sztruksikach rozmiar 120 cm, steampunkowych pantoflach z Aldo i koronkowych sukniach. Może dobrze, że w Ryanairze[1] są limity na bagaż.
[1] Były fanfary, bo przylecieliśmy przed czasem. I jak fanfary urocze, tak reklamy i zachęta do kupowania e-papierosów, zdrapek, perfum i innych pierdół okropnie głośna[2]. Przez chwilę poczułam się jak w autobusie do miejsca kultu, za 19 zł z obiadem i gratis prezentacją sprzętu AGD "spróbuj-nie-kupić".
[2] Nic tak nie irytuje jak głośna i nagła zapowiedź przez głośniki, jak dziecko Maj WRESZCIE przysnęło po dwóch godzinach skakania na kolanach obojga rodziców (znaczy moich i TŻ-a), wyskakiwania nad fotel i robienia (z wzajemnością!) kuku do młodocianego Tomasza, siedzącego za nami. Czuję się niesamowicie dojrzalsza po tym locie i chyba z następnym poczekam kilka lat, bo moja wątroba, pęcherz i żołądek nie wytrzymają.
EDIT: Więcej zdjęć z Dun Laoghaire.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, dun-laoghaire
- Skomentuj
Zawsze chciałam się wytarzać w miękkim futrze przyjacielskich husky i innych alaskanów, bo dziewczyna powinna mieć jakieś marzenia. Przy okazji pikniku organizowanego w firmie TŻ lobbowałam zza kulis za wyborem Traperskiej osady, nie dość, że mają na stanie miejsce piknikowo-ogniskowe, to jeszcze organizują dla dziatwy oklepywanie koni, karmienie strusi i - czy muszę mówić, że się okrutnie ucieszyłam - tarzanie w psach.
Nie wiem, czy da się tam ot, tak zajechać i wejść do psiej zagrody i dać się polizać, obmachać ogonem czy zanurzyć się po nos w wełnistej sierści, ale może warto zadzwonić i zapytać. Chyba 8 uroczych, chociaż zgrzanych husky i 2 niesamowicie puchate alaskany rekompensują konieczność tłoczenia się na niezbyt dużym wybiegu. Strusie były dwa, trochę brudnawe, ale w ramach useless trivia dowiedziałam się, że ich powieki nie działają metodą góra-dół, a prawo-lewo (albo odwrotnie). Przyszedł też piękny młody rudy kot (ale gościnnie, bo nie jest na stanie), który za kawałek kiełbaski, a potem to już zupełnie platonicznie robił niesamowite sztuki i wykazywał się przeraźliwą tolerancją na poszarpywania i inne dość natarczywe głaskania i ciągnięcia za ogon. Są konie, ją marchewkę, ale ja za końmi specjalnie nie przepadam. Całość jest neutralna - duży pozytyw za psy, okolicę i jedzenie (pieczone ziemniaki, gzik, świeży chleb ze smalcem i kiszonym i naprawdę niezły żurek), ale warunki przechowywania zwierząt dość partyzanckie.


Jednocześnie słowo wyjaśnienia dla tych wszystkich, którzy jadą za mną. Szanowni państwo, jest sobotnie letnie popołudnie, polno-wiejskie drogi, prowadzące przez piękne wielkopolskie okoliczności - laski, chmurki, tu wioseczka, tam ruinka pałacyku, ówdzie alejka. Czy naprawdę musicie popylać swoimi audicami, beemkami, yarisami i innymi matizami 110km/h na godzinę z piskiem opon na zakrętach, żeby tylko być te 10 minut wcześniej? Przecież miło jest jechać w letnie popołudnie spokojnymi 70km/h, żeby mieć czas zobaczyć krowę, drogę na Ostrołękę, śmieszną chmurę w kształcie męskiego przyrodzenia czy wyjątkowo ładnie oświetlony kawałek pola. Wyprzedzajcie więc sobie powoli, ja się tylko pytam - czy warto się tak spieszyć?
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
bolechówko, polska
- Komentarzy: 2
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tag:
polska
- Skomentuj
Niemcy rzadko kojarzą się z miejscem, w które warto wyjechać na wakacje. Zakupy, weekend poświęcony na zwiedzanie berlińskich muzeów i knajpek, spotkanie biznesowe we Frankfurcie nam Menem czy międzylądowanie w Monachium - to elementy, które częściej kojarzą się z Niemcami. Najczęściej rozpoznawanym elementem są niemieckie autostrady, na których liczy się numerowane zjazdy i odczytuje nazwy kolejnych "kreuzów" (węzłów), żeby bez pomyłki przejechać przez Niemcy tranzytem i znaleźć się w miejscu docelowym. Sama kraj naszych zachodnich sąsiadów odkryłam stosunkowo niedawno. Czyste wsie, malownicze małe miasteczka, zadbane miasta z gąszczem sklepów i sklepików, z dobrym i różnorodnym jedzeniem, odbudowane i dopieszczone zabytki i dbałość o gości zachęciły mnie do tego, żeby zacząć poznawać kawałek po kawałku, land po landzie.
I przemyślni Niemcy zadbali o to, żeby można było spokojnie i leniwie - czy to autem, czy rowerem - przemierzać urokliwe i sielskie landy, zatrzymując się w ciekawych miejscach. W 1990 roku, zaraz po upadku Muru Berlińskiego, z inicjatywy członków związku motoryzacyjnego ADAC powstało stowarzyszenie, które zadbało, żeby nie uległy zniszczeniu zabytkowe aleje na terenie dawnego NRD. Dzięki temu na niektórych odcinkach można podziwiać ponad stuletnie drzewa, a na nowszych - bo prace nad rozszerzeniem dróg "wolnego ruchu" cały czas trwają - jechać w cieniu posadzonych kilka lat temu klonów, lipy, morw czy brzóz.
Szlak składa się z ośmiu odcinków, które razem tworzą rozgałęzioną trasę, prowadzącą od przylądka Arkona na bałtyckiej wyspie Rugia do Konstancji na wyspie Reichenau na Jeziorze Bodeńskim tuż przy granicy ze Szwajcarią. Cały szlak ma prawie 3000 km, co sprawia, że przy niespiesznej jeździe - bo pamiętajmy, że to drogi do delektowania się widokami, a nie autostrady - wystarczy na leniwe dwutygodniowe wakacje. Na trasie znajdują się i pełne zabytków miasta, w których można zjeść śniadanie albo wczesny obiad, i malownicze wsie czy ciche miasteczka, w których można przespać się w małym hotelu czy pensjonacie. Koniec z fastfoodowymi zajazdami znanych marek i bezosobowymi motelami międzynarodowych sieci, czas na odkrywanie gościnnych i różnorodnych Niemiec.
Warto przed podróżą zaplanować sobie mapę atrakcji, żeby nie ominąć niczego wartościowego, chociaż ja takie sytuacje traktuję jako okazję do powrotu w już raz widziane miejsca. Nie udało mi się przejechać całej trasy, jechałam nią kilka lat temu w okolicy Drezna, ale obiecuję sobie od tego czasu, że któregoś roku (a może przez kilka lat z rzędu?) odświeżę mój zardzewiały niemiecki i dopiszę tę trasę do miejsc odwiedzonych.
W Meklemburgii-Pomorzu Przednim nie sposób ominąć Rugii - uzdrowiskowej i wypoczynkowej wyspy, pełnej rezerwatów, ścieżek rowerowych. Zaraz obok można odwiedzić Stralsund, zwany przez mieszkańców Wenecją Północy - portowe miasto hanzeatyckie z bogatym starym miastem, klimatycznymi kamieniczkami i bogatą ofertą kulinarno-kulturalną. Można spędzić noc w przekształconym w hotel zamku Vanselow w miejscowości Demmin albo dotrzeć do Zamku Neustrelitz, rezydencji niemieckich książąt.
Brandenburgia to bogata kraina, zwana Pięknym Ogrodem. Można - nadkładając nieco trasy - spędzić tam kilka dni w Berlinie i okolicznym Poczdamie, można odwiedzić Wittstock, w którym po wojnie trzydziestoletniej pozostało bogate muzeum albo obejrzeć 13-wieczne ruiny opactwa w mieście trzech jezior - Lindow.
Góry Harz i Przedgórze Harzu - malownicza kraina na styku trzech landów - Saksonii-Anhalt, Dolnej Saksonii i Turyngii. Oprócz malowniczo wijącej się rzeki Oker z wysokim wodospadem w Romkerhall warto dotrzeć do miejscowości uzdrowiskowej Bad Harzburg - kolejką linową można dojechać do punktu widokowego przy ruinach zamku na górze Groß Burgberg z fantastyczną panoramą Harzu.
Saksonia - najpiękniejszy land Niemiec, zwany Perłą Baroku. Obowiązkowym punktami na mapie są miasta Drezno z bogatą Galerią Obrazów, zabytkowy Lipsk, znana z delikatnej porcelany Miśnia i Wittenberga. To ostatnie miejsce to zwłaszcza gratka dla tych, którzy chcą zobaczyć słynne drzwi, na których Martin Luther przybił w XVI w. swoje tezy.
Turyngia - zielone serce Niemiec, pełne średniowiecznych miast, zabytków i okoliczności przyrody.
Nadrenia-Palatynat - przemysłowe zagłębie Ruhry, ale też duże, bogate miasta, i imponujący wulkaniczny krajobraz. W Koblencji, poza bogatą starówką można odwiedzić malowniczy "Niemiecki Róg" - miejsce spływu rzeki Mozeli do Renu. W nastawionym na lubiących wina turystów Bad Kreuznach powstają liczne znane niemieckie wina.
Bogata i kolorowa Hesja to kraina winnic, ale też i gratka dla lubiących górskie wspinaczki. Żeby nie znudzić się zwiedzaniem kolejnych miejscowości, można dotrzeć do podnóża góry Wasserkuppe, gdzie mieści się Muzeum Pionierów Lotnictwa.
Badenia-Wirtembergia - sąsiaduje ze Szwajcarią i Francją. Bardzo bogate turystycznie miejsce, oprócz zabytkowych miast uniwersyteckich - Heildelbergu czy Tybingi, wzdłuż płynących tu wielkich europejskich rzek - Renu, Neckaru i Dunaju - znajduje się tu sporo zamków, pałaców i klasztorów, które pozwalają odetchnąć europejską historią. Sam finał trasy - piękna Konstancja nad Jeziorem Bodeńskim - obiecuje dużo leniwego zwiedzania.
Strona trasy (tylko po niemiecku): http://www.alleenstrasse.com/index.php.
[Tekst "Alejami przez niemieckie Landy" do Magazynu Business&Beauty, wrzesień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 17, 2011
Link permanentny -
Tag:
Niemcy -
Kategorie:
Przeczytali mnie, Listy spod róży
- Skomentuj
- Poziom: 3