Specjalnie dla mnie
A na ziemi już: "Mama! Wjóciłaś!". Tylko dlatego nie poleciała mi łezka, że jestem twarda jak posąg z Wyspy Wielkanocnej.

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
A na ziemi już: "Mama! Wjóciłaś!". Tylko dlatego nie poleciała mi łezka, że jestem twarda jak posąg z Wyspy Wielkanocnej.
Dzień zaczął się od dylematu: iść spać czy - mimo ulewy - wyprowadzić nikonka na spacer. I wierzcie mi, decyzja była trudna. Duch ochotny po raz kolejny wygrał z ciałem mdłym (może to wpływ tego, że całe przed- i popołudnie spędziłam nad rozważaniami nad ideą realizowania zadań w celu ich zakończenia, a nie pracy jako takiej). Ale choć ubłociłam pantofelki i zmokłam, to nie zmarzłam, bo deszcz był prawie że tropikalny i pasował do przymglonej, chłodnej zieleni ogrodu. Mała oranżeria z sukulentami i storczykami; obstawiona przez nadmiernie poważnych młodych ludzi ze sztalugami, a w środku pachniało liśćmi i egzotycznymi kwiatami. Na zewnątrz, już w słabiej lub bardziej padającym deszczu, przechodziłam przez zielone tunele z liści, schylając się do kryształowych kropel na pajęczynie i do subtelnych płatków w odcieniach od bladej żółci do ciemnej fioletu. Żal tylko, że irysy zdążyły przekwitnąć, bo zauroczyły mnie nazwy odmian przy pozostałościach irysowego stada - Dot and Dush, Pixi Dixi, Heart Breaker, Shery Poetry, Glacier Kiss, Dusky Challenger czy All That Jazz (brzmią jak nazwy lakierów do paznokci OPI). Wspominałam, że chcę ogród z irysami?
I smutno mi się zrobiło, kiedy zobaczyłam mnóstwo ślimaków - i niskopiennych, i wysokogórskich - bo wiem, że Maj byłby zachwycony, gdyby tu był.
(Zdjęcia tymczasowe, będzie więcej).
PS Nie czepiam się, ale w Poznaniu jednak taksówkarz nie zaczyna small-talku od "A ceny to w Pani mieście są niższe niż tutaj"?
Brakuje mi zawsze kogoś, komu mogę pokazywać blask słońca zza chmur, mgłę w zagłębieniach między pagórkami i odbicie nieba w jeziorach. Do niedawna brakowało mi tylko TŻ, teraz do tego dochodzi jeszcze tęsknota za trzyletnim zachwytem ("ja też jecę siamojotem!"). Pierwszy raz rozstałam się z córką na dłużej niż kilka godzin (nie licząc jednej nocy w Budzyniu, ale wtedy jeszcze była malutka). I pewnie jej będzie łatwiej, znowu.
OLT mnie zdziwiło pozytywnie, bo dali chusteczkę, tortillę (z kurczakiem, wybór dla wegetarian był chyba tylko jak w Aeroflocie[1]) i kawę. I hiszpańskiego pilota, który leciał małym ATR-em gładko jak po szkle.
[1] Czy chce pan obiad? - pyta stewardesa. A jaki jest wybór? - zaciekawia się pasażer. Tak albo nie - wyjaśnia stewardesa.
Jasno zapowiedzieliśmy, chyba po raz pierwszy, że jedziemy na wycieczkę. Że będzie statek. I na pewno spotkamy w muzeum jakiegoś pieska. I chociaż cały dzień chmurom się zbierało na deszcz, z pleneru uciekaliśmy do samochodu i do budynków, to był i statek, i przyjacielski piesek. Byliśmy już w Muzeum Arkadego Fiedlera w czasach przedmajutowych, ale wizyta z dzieckiem daje zupełnie nową jakość. Kiedy ma się niespełna metr wzrostu, repliki pomników z Wyspy Wielkanocnej wydają się jeszcze większe, replika Santa Marii bez wątpienia wystarczyłaby na przemierzenie oceanu, a i tak najfajniejszą sprawą jest mała kudłata szczotka, która obwąchuje i której można podawać patyki do obgryzania. I w końcu można zapytać, czy się podobało. I usłyszeć, że tak.
Jakby ktoś szukał, to muzeum mieści się na rogu ulicy Fiedlera i Słowackiego. Wstęp do ogrodu i na wystawy zdjęć - 9 zł dorośli, 8 zł dzieci (małe nie płacą). W piramidzie w ogrodzie można dostać napoje (w tym specjalnie naenergetyzowaną w piramidzie wodę) i przekąski.
Pozazdrościłam wonderwoman irysów i skłusowałam w ogrodzie Babci I. wiązkę wąskich łodyżek. Trudno je fotografować, a szkoda, bo piękne są w każdej postaci - pąki z delikatną zielonkawą siateczką, przypominającą ujście rzeki, zapowiadają rozkwitnięte piękno żółtego i zielonego pasa na fiołkowych płatkach. Lubię, chyba od czasu poznania "Irysów" Van Gogha.
(W ogóle ogródek Majutowej Babci I. to dobre miejsce.)
A w następnym odcinku o książce, od której się w ogrodzie nie mogłam oderwać.
Rzadko zazdroszczę. Jakoś tak umiem sobie poukładać, żeby mieć wystarczająco dobrze, zazdroszczę więc zwykle rzeczy, na które mnie nie stać (kamienica w Amsterdamie czy willa na Sołaczu, na przykład) albo takich, które wprawdzie są obłędne, ale. Bo oczywiście chciałabym sad. Ale do grzebania w ziemi nabożeństwa nijakiego nie mam, więc w grę by wchodził przynależny do sadu ogrodnik, a ja mogłabym zrywać rozwinięte kwiaty i owoce. Ale nie za dużo. A że na razie nie mam na ogrodnika, to pojechałam do Y., który niebacznie zachwalał, że ma sad. I mu pozazdrościłam. Na miejscu się okazało, że pójście do sadu to wycieczka, na którą trzeba przygotować prowiant, wziąć mocne buty i posmarować się kremem z filtrem. I jak tak sobie szłam przez pełną mniszków trawę, to dotarło do mnie, że z tych wszystkich kwitnących drzewek jesienią zsypią się kosze owoców. I trzeba będzie je zebrać. I zjeść bądź przetworzyć. Taki sad to ciężka praca jest, więc na razie sobie poleżałam w rozgrzanej słońcem trawie, a potem trochę pochodziłam, próbując zrobić dziecku zdjęcie w kwieciu. Dziecko odmówiło, zdradziecko wybierając kąpiel w baseniku i bieganie bez przyodziewy po trawie. Mam nadzieję, że jej to nie wejdzie w zwyczaj w przyszłości.
GALERIA ZDJĘĆ (i kudos dla Y.).