Więcej o
Koty
Tak naprawdę to ja lubię wstawać o poranku, kiedy słońce ledwo zazłoci się na horyzoncie (czytaj: przed 8 rano). Lubię latem wyjść w czymkolwiek do sklepu, kupić świeże bułeczki, zerknąć na świat jasny, nie zdeptany jeszcze przez ludzi spieszących się do pracy. Warunkiem sine qua non jest to, że nie mogę się spieszyć potem. Że musi być czas na śniadanie, na książkę, powrót do łóżka, planowanie i stanie z ugiętą nogą przy lustrze podczas myślenia, które buty. Odzwyczaiłam się od tego sama nie wiem jak. Albo jestem szybka i byle jaka, albo udaje mi się przechodzić przez dzień z poczuciem nic-nie-zrobienia.
A wystarczy niewiele. Szminka w fikuśnym futeraliku (... rozpakowuję w aucie, męczę się, żeby otworzyć, bo to nie tak, że wiadomo od ręki, trzeba wysunąć szminkę, a wtedy z etui otwiera się lusterko. TŻ komentuje: "No, dlatego to kosztuje, bo płaci się za know how", ja dodaję, że jak widać w moim przypadku to raczej don't know how) i limitowana edycja coca-coli w szklanych butelkach. Elipsoidalne brzoskwinie, czarne czereśnie, świeże maliny i warzywa na sos pomidorowy do klopsików, wszystko z Rynku Jeżyckiego. I fajnie się idzie w lekkim, ciepłym deszczu.

Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday July 5, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Skomentuj
Czarno-biały się lansuje na parapecie, a ja czytam nowego Pratchetta i pocę się w taksówkach jadących na obrzeża miasta, gdzie słucham o niebezpieczeństwach chodzenia z czajnikiem.
Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday June 8, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarzy: 3
Przychodzi, jak siedzimy w piaskownicy. Poza tym czytam pięć książek naraz. I głowa mnie boli.
Napisane przez Zuzanka w dniu Thursday May 19, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 9
W dzisiejszym odcinku nasza bohaterka, oprócz wcześniejszych problemów zdrowotnych, doznała również paskudnego bólu gardła, który z wczorajszej chrypki wyewoluował w zanik głosu oraz, żeby nie było nudno, obsypała ją w paru miejscach wysypka uczuleniowa. Fuertevertura naszej bohaterki nie lubi, widać (robimy zakłady, co zdarzy się jutro?).
A szkoda, bo ja Fuerte polubiłam. Wieczna wiosna, morze pod oknem („morze? Jakie morze? A, to ten czajnik tak szumi... A teraz? Przestało”), ludzie sympatyczni i uśmiechnięci, a poza hotelami nie ma poczucia, że na każdym kroku chcą wydrzeć ciężko zarobione euro. Polubiłam nie na tyle, żeby tutaj wracać co pół roku, ale na tyle, żeby miło wspominać po powrocie do domu.
Wiodącym kolorem w budownictwie jest taki łagodny odcień pomarańczu, ceglano-żółty. Nie biały, białych budynków jest mniej. A moim ulubionym odkryciem kulinarnym są chirimoyas – mocno pestkowe owoce wielkości jabłka, smakujące jak połączenie ananasa i banana, w szarozielonej, nieco łuskowatej skórce.
I, albowiem jestem na wakacjach oraz jestem też leniwa, dziś będą głównie obrazki (a o zwiedzaniu[1] Pajary, Betencurii i Antiguy oraz o tym, jak powstały miękko wyoblone górki można poczytać sobie w wikipedii).

Betancuria
Pajara

Antigua
Catspotting: 1, kremowy z prążkowanym ogonem, dumnie pomykał brzegiem drogi.
[1] Plan zwiedzania był taki bardziej bez planu, bo nigdy nie wiadomo, czy młodzież sobie będzie winszować. Szczęśliwie mieszkają tutaj życiowi ludzie i przy punktach turystycznych budują place zabaw.
Napisane przez Zuzanka w dniu Friday March 11, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Komentarzy: 1
Ja nie wiem, może mam manię prześladowczą, ale chodzą za mną ludzie z wiertarkami, młotami i kafelkami. Wyjechałam z domu i trafiłam w sam środek mega remontu w hotelu. Rankiem obudziło mnie postukiwanie młotkiem przy układaniu kafelków pod oknem sypialni. Podczas sjesty najpierw dobiegał odgłos cięcia czegoś piłą mechaniczną, a potem trzech wesołych panów zaczęło pod drzwiami skuwać beton (freudowska potyłka: napisałam „skurwać”) i skuwało go przez dobre trzy kwadranse. Królowa nie jest zachwycona.
35 mm z dodatkowym szkiełkiem + 4 dioptrie pozwala robić urocze zdjęcia delikatnym lokalnym kwiatkom.
Morro Jable[1] to miejscowość jeszcze bardziej turystyczna niż Costa Calma, bo główna ulica to w zasadzie deptak handlowy. Raj dla „znawców” marek ekskluzywnych (ja rozpoznałam tylko podróbki Louisa Vuittona, ale ja się nie znam na markach), urocze lokalne koszulki z jaszczurką i mnóstwo lokalnych kosmetyków z aloesu. I latarnia morska (nie, słowo, nawet jakby wpuszczali na samą górę, to bym nie weszła, jednak się uczę na swoich błędach), piękna, wysoka i biała, w sam raz do kolekcji Zacisza Wyśnionego. I piękna biała plaża z kłębowiskiem biało-szarych chmur.

A ulubioną zabawą mojego dziecka jest siedzenie w dołku wykopanym w piasku.
Catspotting: 1, za to przedziwnie rasowy – krótki ogon, długi wąski nos i śliczne ubarwienie colorpoint.
Wiewiórspotting: 4, jedna z wyjątkowo puszystym ogonkiem. Wiewióry mieszkają w kamiennym murze między plażą a hotelem i są doskonale sprzedajne za fistaszka.
(Trzeba mieć pecha, żeby wskoczyć w środek infekcji wirusowej).
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Zawsze miałam problem, które "j" się po hiszpańsku czyta jako "h", a które nie. Tu raczej nie miałam wątpliwości, ale zawahałam się przy miejscowości Ajuy, która się czyta dokładnie tak, jak myślałam, że nie.
Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday March 8, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Komentarzy: 6
[Wyjaśniając dopiski z datami w nawiasach, to nie dlatego, że pragnę dorównać pewnej mistrzyni drobiazgowej rzeczywistości, ale nie mam Internetu w pokoju i chodzę rzadko za pieniądze :->]
Na targ w Costa Calma szykowałam się bardzo. Ba, nawet przeliczyłam walory w gotówce, żebym wiedziała, ile dobrego mogę kupić. A tu rozczar – zamiast lokalnych serów, suszonych żambonów czy innych owoców i win – jak na deptaku w Ciechocinku – sznury kamieni półszlachetnych, biżuterii niskobudżetowej, indyjskich sukien, podróbek znanych marek i brzydkich t-shirtów. Smutno mi się zrobiło, przyznałam rację młodzieży, która za najciekawsze uznała kamyki na ziemi oraz dyszącego z gorąca pięknego psa marki owczarek niemiecki.
Plan minimum – wiaderko, łopatka i plażowa piłka – okazał się najlepszym wyjściem. Ze wstydem muszę się przyznać, że obnażyłam moje dziecko na plaży, albowiem zupełnie niechcący wbiegło za mną do wody po kostki i oberwało zdradziecką falą, która – ze względu na mikre gabaryty (dziecka, nie fali) dokonała szeroko zakrojonych zniszczeń na pieluszce i odzieży. Dziecko dostało zastępczą koszulkę z długim rękawem, bo wyrodnym rodzicom nie chciało się iść po wodoodporne pieluszki do hotelu, mimo że bynajmniej nie mieli daleko.
Plan minimum plus – spacer brzegiem morza – niespodziewanie też się młodzieży spodobał i tylko częściowo na rękach omdlewającej matki[1] i sprawniejszego ojca przeszła ponad dwa kilometry w jedną stronę, dopiero na końcu mocząc stopki i dół pasiastych legginsów[3] w wodzie.
A woda – nie zimniejsza niż Bałtyk latem, spokojniejsza, a do tego krystalicznie czysta. Wchodzi się w opalizujący seledyn, w którym czasem przepłynie malutka rybka i nic więcej. I chce się wchodzić głębiej, głębiej i głębiej, aż wejdzie się całkiem w tę delikatną czystą zieloność.
Cat-spotting: 3 (dwa nowe w czyimś ogrodzie i jeden prawdopodobnie z wczoraj, ewentualnie bardzo podobny).
O jedzeniu nie piszę, bo jemy w hotelu ze szwedzkim stołem zastawionym tak, że szkoda, że Państwo tego nie widzą (wczoraj - świetna mizeria z czosnkiem, dziś - wędzona szynka i doskonały, kruchy kozi ser w wielkich plastrach, jutro (antycypuję) – fantastyczna ryba pieczona w soli).
W zdjęcia mi słabo, więc będzie tylko taka wprawka ze zdjęciami nocnymi bez statywu.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Mnie, znaczy. Kręgosłup mnie lży po ekscesach z samolotu, a do tego siedziałam na skrzydle i mam wrażenie, że wiało. I mam wrażenie, że mam gorączkę. I dreszcze. I kluski w gardle. Może też powinnam się poskarżyć rezydentowi? (spotkanie jutro o 9, może by iść posłuchać w celach szkoleniowych, jak przekwalifikowani z hotelu w centrum wyspy robią awanturę[2]?).
[2] Pewnie też bym robiła, zwłaszcza jakbym miała zaplanowane wyjazdy w różne zakątki z tego konkretnego miejsca.
[3] „O, so schoene Strumphose!”.
Dla tych, co wytrzymali aż do tego momentu, zapowiedź następnego odcinka: wiewiórki z pręgatymi ogonkami, latarnia morska i dużo palm.
Napisane przez Zuzanka w dniu Monday March 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Komentarzy: 4