Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Przyodziewa jeszcze nieco przyduża, ale to prezent na 1. urodziny.
Wszystkie prognozy zapowiadały pogodę niestabilną i niepewną, wymyśliłam program minimum - szybki rzut oka na ledwie muśnięty okiem zza bramy Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan. I co? Pogoda cudownie się ustabilizowała, ciepło, nie padało, słonko grzało jakby ktoś mu za to płacił. Ale nie żałuję, bo uważam, że to miły prezent od miasta - w odległości kwadransa samochodem od domu znaleźć miłe miejsce, gdzie można usiąść, popatrzeć przez korony nieco pogryzionych Szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem kasztanowców, wypasać na trawie rozbrykane dziecko (które szybko uzyskało chwilową ksywę "Glebożer" i zostało zabrane na bezpieczne spożywczo tereny kolan rodzica) i przez dłuższą chwilę próbować odcyfrowywać stare (i czasem zawiłą gotycką literą ryte) napisy w kamieniach.
Tyle razy przejeżdżałam obok wielkiego, brzydkiego i brudnego hotelu Polonez i ani razu nie spojrzałam, co za nim (a raczej trochę obok) stoi. A szkoda; zza hotelu widać i wieżyczkę kościoła Św. Wojciecha, i szczyt budynku Duszpasterstwa Akademickiego. Za to z cmentarza widać hotel w całej brudnoszarej i kanciastej okazałości, zwłaszcza jako tło dla jednej z bardziej znanych tutaj nagrobkowych rzeźb.
A cmentarz sam w sobie smutny - jak to cmentarz. Oprócz nagrobków, które mówią o dobrym, długim i owocnym życiu, są i takie, które każą szybko zerkać na bliskich stojących dwa metry dalej, czy naprawdę są i mocno chcieć, żeby byli jak najdłużej. Świat, w którym dzieci żyją przez rok, nie jest światem sprawiedliwym.
Jeśli ktoś jeszcze nie widział (GALERIA ZDJĘĆ tu) - naprawdę warto; otwarte codziennie od 10 do 18.
Do niedawna poruszałam się stałymi ścieżkami. Tędy do pracy, tędy na zakupy, tędy na jogę, tędy do restauracji; zmiany w rutynie związane były raczej z przeprowadzkami (czy to służbowymi, czy też prywatnymi) niż z chęcią - pun intended - poznania. Autobusem 68 zawsze jeździłam albo do skrzyżowania z tramwajem PST, albo pod pomnik Mickiewicza, albo na dworzec. I od zawsze chciałam wysiąść na rogu ulic Przepadek i Niepodległości, tylko zawsze jakoś brakowało mi motywacji. Do dziś. Bo... czemu nie?
Żeby dotrzeć do centrum, wystarczy przejść krótką i malowniczą ulicą o dźwięcznej nazwie Święty Wojciech (nie: Świętego Wojciecha, bo ŚW to nazwa dawnej podpoznańskiej osady, która została włączona do Poznania pod koniec XVIII w.). Przez chwilę poczułam się jak przewodnik wycieczki: po lewej Pomnik Żołnierzy Armii Poznań[1], po prawej tajemniczy ogród[2], znowu po lewej kościół Św. Wojciecha, po prawej piękny budynek Duszpasterstwa Akademickiego, po lewej zabudowania Zakonu Karmelitek Bosych, a potem mała zgrabna uliczka ze ślicznymi kamieniczkami. Dziękuję, można przestać robić zdjęcia i podnosić głowę wysoko.
[1] I znowu zrobiło mi się przykro, kiedy zobaczyłam walające się butelki, papierowe opakowania i niedopałki. Miejsce turystyczne bądź co bądź (trzech Niemców w sandałach, grupka czterech emopanien i para z pieskiem o dźwięcznym imieniu Delma), trochę obciach.
[2] Brama była zachęcająco otwarta, ale zostawiłam sobie na następną wycieczkę. Coś ładnego tam jest czy mnie wyproszą, gdy tylko postawię stopę za zabytkowym płotem?
Wychowywałam się w mieście bez tramwajów. Przy okazji wizyt w Warszawie, tramwaj mnie przestraszył, bo wyglądał jak trochę mniejszy pociąg, a pociągu trzeba się strzec, bo wiadomo. Kiedyś chyba też jechałam tramwajem w Toruniu, ale bez rewelacji. A do poznańskich tramwajów poczułam ogromną sympatię od pierwszego wejrzenia. Do dziś wolę jeździć tramwajem niż autobusem, lubię kołysanie, nagłe zwroty na zakrętach, dźwięk przesuwającej się zwrotnicy[1] i miasto płynnie przesuwające się za oknem. I dziś pierwszy raz jechałam tramwajem z córką. Podobało się, mimo braku klimatyzacji i gorąca.
Trasa PST (Poznańskiego Szybkiego Tramwaju) jest niespecjalnie długa - 6 przystanków, ale warto się nią przejechać turystycznie (chociaż większość trasy pokonuje w wykopie) ze względu na przystanki. Od zawsze każdy miał swój kolor, od kilku lat każdy[3] dodatkowo jest pomalowany tematycznie [2019 - link nieaktualny]. Najbardziej lubię przystanek Słowiańska:
GALERIA ZDJĘĆ. Oraz kilka wpisów na blogu obok (bo, nie ukrywam, popełniłam trochę autokanibalizmu).
[1] I oczywiście wart każdych pieniędzy widok motorniczego, który na skrzyżowaniu łapie wielką metalową sztabę[2] i wyskakuje z tramwaju, budząc popłoch wśród kierowców nienawykłych, że im przyłoży w przednią szybę.
[2] I przesuwa nią zwrotnicę, która się zacięła.
[3] Oprócz przystanku Kurpińskiego, który jest zwyczajnie bury i pomazany. A szkoda. I oprócz Sobieskiego, który jest typową zajezdnią w plenerze.
Z dzieckiem zyskuję na pewności siebie. Zaczepiłam dzisiaj dziewczęta z psami rasy haszczak z nieśmiałą sugestią, że moja córka (robiąca na widok psa wiatrak rękami i nogami) chętnie by pogłaskała pieska, jeśli można. Było można. Wybrałam tego bliżej nas, bo miał śliczne niebieskie oczy. Dziewczynka skonstatowała: "To ten łagodniejszy". Zapytałam, jak ma na imię. "Furia".
Zdjęcia starsze, ale haszczaki te same.

PS Ta druga ma na imię Frajda.