Więcej o
polska
Można wsiąść do pociągu byle jakiego i znaleźć się w zupełnie innym miejscu (aczkolwiek opcji z niedbaniem o bagaż ogólnie bym nie polecała, bo jednak warto chociaż mieć czym zapłacić). Można też wysiąść dla odmiany z samochodu i zupełnym przypadkiem trafić na parking, przy którym znajduje się małe zoo. Całego nie widziałam, bo utknęłam przy zagrodzie owiec, kózek i lam, które można było karmić zielonym suchym glutem, wysypywanym za całe 2 zł porcja na tacki za pomocą sprytnego automatu. Dobrze, że miałam tylko dwie dwuzłotówki, bo niechybnie bym przepuściła tam całą pensję. Najbardziej bezczelna była brązowa lama z dredami, bo odganiała wszystkie i potrafiła jak odkurzacz jednym ruchem chwytnej paszczy wymieść wszystkie chrupki z tacki. Oczywiście do zwierzątek podeszliśmy, żeby dziecko sobie obejrzało (i proszę nie pytać, kogo trzeba było odciągać).
Poza tym bez przygód (poza zmęczoną i marudzącą Mają, która mimo zmęczenia padła o 22:30 po pierwszej kąpieli w wannie i wyjątkowo długim bobrowaniu na dużym łóżku i w łóżeczku). Hotel został zaprojektowany tak, żeby można było z niego robić zdjęcia urokliwych zachodów słońca, jak się człowiek uprze (trzeba wejść na oparcie fotela, żeby trzymając się parapetu otworzyć okno i wpuścić wraz ze świeżym powietrzem znad Motławy hałas drogi szybkiego ruchu opodal), ale nie zapewnia lodówek ani czajnika. Szczęśliwie zostaliśmy przeszkoleni półlegalnie z obsługi ekspresu, żeby pobierać sobie wrzątek nawet w nocy. Dobrze, że w kranie woda ciepła i zimna osobnymi kurkami.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 8, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
Gdańsk, człuchów, polska
- Komentarzy: 1
Kilka słów wstępu. W tym roku nie planuję typowego urlopu wyjazdowego z przyczyn oczywistych. Mogłabym oczywiście zapakować małego człowieka z całym oprzyrządowaniem, pojechać bądź polecieć, ale i tak byłaby to całodzienna praca, kończąca się chlupoczącą kąpielą i obowiązkowym posiedzeniem we względnej ciszy nad łóżeczkiem nieletniej. Mam trochę inną wizję wypoczynku (znajdują się w niej spacery letnią nocą i kolacje w miejscach publicznych niekoniecznie o godzinie 18), więc bez większego napinania się poczekam, aż mały człowiek dorośnie do tej opcji. Dlatego w tym roku zainaugurowałam serię wyjazdów w okolice bliższe. Wielkopolska jest piękna, ma sporo urokliwych zakątków i grzechem byłoby twierdzić, że latem można się tu nudzić. A są i tacy, niestety ;-)
Owińska to wieś leżąca 8 km od Poznania. Mają dość paskudną historię (szkoła dla SS-manów, masowe morderstwa, obóz koncentracyjny) i trochę pecha w okresie powojennym. Pojechałam obejrzeć piękny pałac von Treskowów, licząc w głębi duszy, że ktoś zaczął coś z nim robić. Niestety. Po wojnie mieściła się tam szkoła, a potem ktoś sprzedał budynek wesołemu nabywcy, który wymontował ze środka wszystko, co było można, zostawiając niszczejący szkielet budynku. Po szkolnej przeszłości zostały dość edukacyjne malowidła na płytach zastępujących okna. Po bogatej historii szlacheckiej dwie bramy (w jednej mieści się zamknięty w niedzielę punkt informacji turystycznej, w drugiej straż gminna) prowadzące do pałacu i piękny choć zaniedbany park za pałacem. I informacja, że od 2002 roku pałac jest własnością gminy. Wszystko krzyczy, żeby pałac odremontować, wyposażyć i zamienić na ekskluzywny hotel z bogato zaopatrzoną piwniczką. Zanim zapadnie się dach, a kasztanowce w parku zeżre kasztanówcowiaczek jakiś tam.
Owińska leżą na szlaku cysterskim; zabudowania klasztorne zachowały się bardzo przyzwoicie. Aktualnie mieści się tam ośrodek szkolno-wychowawczy dla dzieci niewidomych. Kawał historii w pigułce, ale nieletnia się najbardziej ucieszyła z huśtawki na placu zabaw opodal.
Największy apetyt miałam na zrujnowany budynek dawnego szpitala psychiatrycznego, niestety - jest ogrodzony i zamknięty. Jeśli ktoś wie, gdzie można znaleźć klucz do bramy, chętnie skorzystam. Na zdjęciach, jakie widziałam w sieci [link nieaktualny - 2017], robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza kiedy idzie się tam ze świadomością historii.
GALERIA ZDJĘĆ.
Czy jestem rozczarowana? Nie do końca - spędziliśmy miłe popołudnie, przemykając się od cienia do cienia w upalny dzień. Ale trochę smutno, bo to mała wieś z dużym potencjałem turystycznym, tylko słabo wykorzystanym. Nie udało mi się znaleźć pałacyku, w którym dwa lata temu koleżanka z pracy brała ślub, a który - miałam wrażenie - znajdował się w Owińskach (ale mogę się mylić[1], bo podczas pilotowania K. z kartką w ręku głównie zajmowałam się pracą psychologiczną, bo na ślub się spóźnialiśmy, a K. bardzo nie chciał się spóźnić[2]). Znajdę następnym razem.
[1] Omyliłam się. Wojnowo, nie Owińska. A taka podobna nazwa...
[2] Ja zasłonię ci zegar, mamy jeszcze bardzo dużo czasu. Na pewno poczekają. Ten korek całkiem szybko się przesuwa. Oddychaj. Oddychaj.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 4, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
owińska, polska
- Komentarzy: 15
Będziesz wyprowadzać swojego Nikona na spacer, zwłaszcza jeśli jest słońce. Grzeczna jestem, to wyprowadzam, zwłaszcza że dziś pierwszy dzień wiosny.
Będąc młodą bloggerką, dawno, dawno temu pojechałam na wakacje do Budapesztu. Po jednej stronie Dunaju miasto, po drugiej górki. Znajomy, z którym jechaliśmy, zawinszował sobie, żebyśmy wybrali się przejść we wspomniane miejsce. Dodatkowo mieliśmy pojeździć różnego autoramentu komunikacją - metrem, autobusem i kolejką zębatą, co mi się okrutnie spodobało. Pojechaliśmy, wyszliśmy na takie fajne in the middle of nowhere, idziemy szlakiem turystycznym, po czym tak po 5 minutach (kiedy już mi się zaczęło pchać na usta delikatne "Papo Smerfie, daleko jeszcze") doszliśmy do tablicy z trasą. Na widok kilometrażu oflagowałam się i odmówiłam uprawiania dalszych wojaży, albowiem jestem przeraźliwie leniwa i wizja snucia się w górę i w dół mnie nie kręciła za bardzo. Znajomy jednak nalegał, zanęcając mnie wizją jeszcze jednej kolejki, która jeszcze bardziej mi się spodoba. Wlekłam się więc, narzekając i jojcząc wniebogłosy, bardziej dla przyzwoitości, bo to było jednak parę kilo temu, lato, piękne okoliczności przyrody i w zasadzie nie miałam lepszych planów na ten dzień. Dowlekliśmy się wreszcie do wspomnianej kolejki, okazała się być genialna, po czym dopiero w tym miejscu znajomy wyznał, że kolejka jeździ w co drugi poniedziałek i aż do zobaczenia rozkładu jazdy na końcu trasy nie był pewien, czy nie będziemy schodzić piechotą, a wolał mnie wcześniej nie irytować[1].
Bogata w takie doświadczenia nie poszłam analizować mapy w Śnieżycowym Jarze (a na kierunkowskazach przezornie nie było podane, ile ma rundka przez rezerwat), tylko twardo poszliśmy z TŻ oglądać wielkopolską roślinność. Jak na pierwszy dzień wiosny wiało przeraźliwie i odmarzały uszka, po kilometrze miałam dość, po drugim było lepiej, a potem było naprawdę w cholerę kwiatków (najpierw kilka>, potem kilkadziesiąt, a jak się popatrzyło w dal - miljony[3]).
Zima jest przerażająca, pozbawia energii życiowej. Przeszliśmy raptem kilka kilometrów (część pod górkę, pod górkę jest bardzo źle); więcej i bez takiego zmęczenia przeszłam w Buenos, ale w temperaturze przyjaźniejszej i w zdecydowanie lepszej przyodziewie (poproszę o zimową kurtkę ważącą tak do 20 deka, NAOW). Jakby nie poranna Weranda[2], padłabym w połowie drogi i to by było na tyle. A tak - napchana twarożkiem, ogóreczkiem i tuńczykiem - nie musiałam być ciągnięta za nóżkę jak Kubuś Puchatek. GALERIA ZDJĘĆ - bdb, z podziękowaniami dla Wonderwoman.
[1] W zasadzie to lubię budzić strach. I niepewność. Tak, bardzo lubię.
[2] Zdecydowanie śniadanie w Werandzie jest bardzo dobrym pomysłem, bo mimo kilometrów głodna się zaczęłam robić dopiero koło 20. Acz szlachetne zakończenie nóg dalej mnie boli.
[3] I całe stado Straży Leśnej, dbającej, żeby turyści nie tratowali, nie zrywali i nie żarli.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 21, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
starczanowo, śnieżycowy-jar, polska
- Komentarzy: 5
Kiedyś często bywałam we Wrocławiu, teraz to pierwsza wizyta po kilku latach. I trochę rozczar, bo po poprzednich razach miałam nieco idylliczny obraz archetypowo Fajnego Miasta. Może kwestia pory roku (w listopadzie to chyba tylko ciepłe kraje dostają punkty za sam udział), może tego, ze przez te ostatnie kilka lat znalazłam w Poznaniu dużo tego, co podobało mi się kiedyś we Wrocławiu, może to przychodzące z wiekiem znudzenie? Wrocław jest miastem starym, ale taką trochę zgrzybiałością emeryta, melancholijnym smuteczkiem rodem z Kabaretu Starszych Panów. Nie mogę się do końca przekonać, mimo że ma wszystko to, czego człowiekowi potrzeba do szczęścia - niezłe restauracje[1], dużo ładnych kamienic i krasnale. O krasnal-spotting słyszałam już od znajomych i przyznaję, że wciąga - po krótkim spacerze Świdnicką znalazłam kilka, a pewnie jest dużo więcej.
Wprawdzie ubolewałam, że nikt nie świeci już neonem moralnego niepokoju, ostrzegającym przed złymi włamywaczami, czyhającymi na mienie niezaradnych Wrocławian, którzy nie ubezpieczyli się w PZU, ale nadrobiło to "Przejście 1977 - 2005" Jerzego Kaliny[3].
U nas u wylotu Półwiejskiej jest Stary Marych ze swoim rowerem, a we Wrocławiu cały tłumek zwykłych ludzi - pani z siatką, z której wygląda butelka z mlekiem, pan z oponą do roweru, staruszka w swetrze z zakupami, młoda matka z wózkiem (tak, brakuje zażywnej jejmości z wianuszkiem papieru toaletowego). Lubię. Więcej zdjęć niebawem.
[1] Odkryłam Ragtime Cafe na Placu Solnym[2] metodą "będę szła, aż znajdę miejsce, które do mnie zagada". Zagadało. W środku wieczorami jazz na żywo, w menu zupy, śniadania, przekąski (boczek z suszonymi śliwkami bdb), dania (polędwica z kurkami podobno nader przyjazna) i drinki (wyjątkowo można chceć mojito i nie usłyszeć, że nie, bo nie ma świeżej mięty).
[2] Dwa Rynki obok siebie to bardzo fajny wynalazek. Na jednym ratusz, na drugim stragany z kwiatami i dwa razy więcej miejsca na knajpki, ławki i nastrojowe zakątki (oraz banki, bo każda reprezentacyjna okolica nie może się obyć bez banków przecież). Dla każdego coś miłego.
[3] Nieustająco ubolewam, że nie umiem generować takich uroczych podpisów pod zdjęciami jak autor trzaskprask blogu [link nieaktualny - 2019], bo te aż się proszą (o, na przykład - "Pani Zdzisława zastanawia się, czy podnieść gazetę, która spadła staruszce")...
GALERIA ZDJĘĆ
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 14, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
wroclaw, polska
- Komentarzy: 3
Wiele rzeczy kojarzy mi się z muzyką. Pewnie każdemu. Ale ja mam takie na sztywno przypisane skojarzenia, coś jak "grają naszą piosenkę". Idąc latem przez rozgrzane ulice słyszę w głowie "Summer in the City" Cockera. Na widok żółto pomalowanych kostek bruku włącza mi się piosenka z Czarnoksiężnika w Krainie Oz. Na placu Mickiewicza słyszę, że "Przy placu obok dwóch krzyży pędzą szemrane auta" Piżamy Porno. Dzisiejsza podróż do Puszczykowa[1] (no, duże słowo "podróż", 16 minut z Poznania, ale ze względu na stresujące warunki[2] pozostanę przy tym określeniu) sponsorował mój ulubiony podróżny Grechuta:
lecz kiedy pociąg nadjechał
i stał na peronie zdyszany,
ktoś spytał: „więc dokąd jedziemy”,
usłyszał: „na razie wsiadamy”
[1] Ja to nawet do Puszczykowa nie umiem pojechać. Bo w zasadzie to powinnam była do Lubonia (gdzie czekała na mnie W.), ale ponieważ w rozmowie padło Puszczykowo, to nie dość, że pojechałam dalej, to jeszcze wysiadłam nie na tej stacji, bo są dwie. Po co takiemu Puszczykowu dwie stacje? Na korzyść zwiedzania - stacja naprawdę ładna, tylko nie ma gdzie usiąść.
[2] Pociągi osobowe powinni zostać zakazane przez Unię. Podobnie jak paplająca idiotka, która całe 16 minut trąbiła na zmianę średnio zainteresowanej (uwaga dla panów: ładnej - piegowatej i z fajnymi okularami) koleżance i chyba równie średnio zainteresowanym abonentom telefonii komórkowej, że: nie zdała egzaminu, bo głupi wykładowca powiedział, że chociaż zastanawiał się, czy jej nie dać wpisu, to jednak nie dał, w związku z czym jest wściekła, ale ta największa wściekłość już jej przeszła, ale i tak widać, że jest wściekła, prawda? Dobrze, że podróż trwała 16 minut, bo po półgodzinie bym ją udusiła.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 5, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
puszczykowo, polska
- Komentarzy: 9
A poza tym już po weekendzie, nad czym ubolewam, bo krótki taki. Do Krakowa pojechaliśmy na koncert technoszitu (jak to określiła znajoma usiłująca odsypiać kaca na dworcu obok), czyli Underworld. Faunką nie jestem, zimno było okrutnie (na tyle, że gęsia skórka na łydkach bolała mnie jak nie wiem co), ale wzrokowo odwalili kawał dobrej roboty z podświetlanymi i nadmuchiwanymi patyczkami wielkości ładnych kilku metrów. Dodatkowo bardzo wzruszał mnie pan wokalista (51 lat) aka frontmen, biegający po scenie w srebrnej marynarce z cekinami i wyginający śmiało ciało. Mnie by się nie chciało, ale doceniam.
Kraków jest dziwny. Czasem dziwny w fajny sposób - na przykład z typowo austro-węgierskim podziałem na numerowane dzielnice i budapesztańską architekturę. Czasem dziwny zaskakująco - poszliśmy na obiad do Dworku Białoprądnickiego.
Dworek urokliwy, dookoła park i przestrzeń piknikowa, ale schody (szody, jak wyjaśniał dzisiaj w Trójce Mann, bo przecież się nie mówi "s-hengen", tylko "szengen") zaczęły się już przy menu. Po menu trzeba zejść do knajpy w piwnicy, gdzie można się było też dowiedzieć, że kelnerzy niechętnie wychodzą z budynku, więc zamówić i po części transportować do stolika trzeba samemu. Spożywka ciekawa, ceny przystępne w stanach średnich, to, co ludzie opodal mieli na talerzach, pachniało i wyglądało zachęcająco. Zamówiliśmy, uiściliśmy, dostaliśmy do ręki napoje, bo klient z napojami da sobie radę do stolika mimo schodów. Po czym z okienka kuchennego na tyłach parku, gdzie siedzieliśmy, dobiegło donośne "no ale nie ma sernika", co nas nieco zdziwiło, bo jak raz za sernik zapłaciliśmy. Poszliśmy z kolegą poindagować, panie kasowe najpierw twierdziły, że: a) sernika nie ma, b) jak zapłacony, to dla pana jest, c) ale pan to nie u mnie zamawiał, więc nie ma, chyba że u Beatki; Beatka, u ciebie zamawiał? nie? no to nie ma. Po czym znalazła się pani, co to u niej zamawialiśmy i autorytatywnie stwierdziła, że nie ma i może być szarlotka. Ciepło było, okoliczności przyrody urocze (na "b" były bzy i barwinki, na "m" mlecze, a na "s" stokrotki), po okolicy szlajał się czarny gruby kot, więc każdą kolejną krakowską dziwność witaliśmy z niejakim rozbawieniem. Spożywka się pojawiła (szarlotka była na ciepło, więc przyszła z daniami panią kelnerką, bo ciepłe jednak kelnerzy noszą), zjadliwa jak najbardziej, zwłaszcza szarlotka. Ale ogólne poczucie zabawności pozostało.
Otarliśmy się o historię, bo nocowaliśmy w hostelu na ulicy Szlak (w tom tomie występującej jako Szlak Kolejowy, co nas nieco zmyliło) naprzeciwko domu, w którym mieszkał Piłsudski. Pewnie żadna rewelacja, bo znając życie mieszkał w kilkunastu miejscach, ale przy porannej herbacie (kto wymyślił, żeby śniadania dawali do 9) jakoś mnie to pozytywnie nastroiło. Hostel Guesthouse24 taki sobie (da się przespać, ale price to performance ma słaby), poddasze w wyremontowanej kamienicy, śniadania nie dostaliśmy, bo w Krakowie jadają tylko do 9 rano. A że padało, to już nam się nie chciało oglądać więcej dziwnych rzeczy w Krakowie i pojechaliśmy do Hanki. Co było bardzo, mimo niechęci kotów do zacieśnienia z nami jakichś szerszych stosunków i ja bym chciała jeszcze.
Z innych dziwności, nie tylko krakowskich:
I pewnie nikogo nie zdziwi, że nie chce mi się jutro do pracy. No bo nie chce.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 4, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
polska, krakow
- Komentarzy: 5