Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o panowie

Stephen King - Koniec warty

Trzecia część trylogii (czyli łatwo się domyślić pewnych finalnych rozwiązań fabularnych) o detektywie Billu Hodgesie i jego ekipie. Morderca z Mercedesa, Hartsfield, jest pacjentem Kliniki Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu, ponieważ cios w czaszkę skarpetką wypełnioną kulkami z łożysk raczej nie robi nikomu dobrze; okazuje się jednak, że jego stan absurdalnie się poprawił - potrafi korzystając z nieuwagi albo zahipnotyzowania przejmować ciała swoich lekarzy i pielęgniarzy. Hodges, coraz bardziej wychudzony detektyw, odkrywa, że ma słabo rokującego raka trzustki. Nie jest to specjalnie dobra nowina w żadnej sytuacji, ale tym bardziej kiedy okazuje się, że Pan Mercedes planuje zmusić do samobójstwa wszystkich, których uważa za swoich wrogów, na szczycie listy umieszczając ekipę detektywa. Niestety, to najsłabsza książka i najmniej detektywistyczna, a najbardziej nadprzyrodzona. Do przejęcia umysłu wystarczy dać ofierze specjalnie spreparowaną konsolę do gier (wystarczy odrobina socjotechniki), a wgapiająca się w kolorowe rybki osoba staje się podatna na wpływ mordercy (bez względu na odległość). Dobrze się czyta, jakieś tam napięcie się buduje, ale miałam poczucie, że przeczytałam książkę napisaną według listy kroków "jak napisać bestseller".

Inne tego autora tutaj.

#7

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 5, 2018

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2018, panowie, sf-f, kryminal - Skomentuj


Arthur Conan Doyle - Przygody Sherlocka Holmesa

Klasyka kryminału, wiadomo, ale tym razem zdecydowałam się podejść do lektury z lekkim (wszak to jednak Holmes!) hejtem. Uwaga - ze względu na wiekowość literatury, będą spoilery.

Ofiarą "Zabójstwa przy moście" była podstarzała Brazylijka, wzgardzona żona bogacza, który poznał młodą, piękną guwernantkę, a żona przeszkadzała mu w skonsumowaniu romansu. Holmesowi oczywiście wystarczy rzut oka na piękną pannę, aresztowaną na podstawie poszlak, żeby autorytatywnie stwierdzić, że ta anielska istota jest niewinna. Podczas wyjaśnienia sprawy rewolwer Watsona wpada do wody, a współcześnie wystarczyłoby sprawdzić, czy ze znalezionej broni rzeczywiście strzelano.

Tytułowa "Samotna cyklistka" przychodzi do Holmesa i, ponieważ jest zjawiskowo śliczna, detektyw przyjmuje sprawę. Koło panny dzieją się rzeczy dziwne - pojawiają się dawni znajomi jej wuja, który lata temu wyemigrował, jeden ją zatrudnia i chce się żenić, drugi (wyjątkowy oblech) zabiera się do rzeczy z łapami, a do tego śledzi ją tajemniczy człowiek na rowerze. Zapowiada się dramatycznie, a tymczasem chodzi o kasę i nikt nie umiera.

"Umierający detektyw" to historia dość ładnie pokazująca ślepe przywiązanie Watsona, który wezwany do umierającego Sherlocka, daje się obrażać, zostaje skrzyczany, ale posłusznie wykonuje polecenia. Dzięki temu Holmes aresztuje mordercę, a od Watsona przydatniejsza jest belladonna i gliceryna.

"Pięć pestek pomarańczy" to znak, że adresat listu z taką zawartością niebawem zginie marnie. Holmesowi trochę zajmuje, żeby połączyć wpisane na kopertach litery KKK z przyjazdem pierwszego denata z południa Stanów Zjednoczonych tuż po Wojnie Secesyjnej. Już po zamordowaniu trzech osób wykrywa zbrodniarza za pomocą analizy rejestrów portowych. W dobie internetu mógłby to ogarnąć w kilka godzin.

"Ostatnia zagadka" to kolejna historia, w której Watson jest potraktowany per noga i zostaje w przekonaniu, że Sherlock spadł w dół wodospadu wraz ze swoim arcywrogiem, Moriartym. Spoiler alert: nie spadł, a Watson daje się nabrać na najstarszy numer świata - w dramatycznej sytuacji daje się odwołać do "umierającej Angielki, która przed śmiercią chce zobaczyć rodaka". Geniuszu Sherlocka ma dowodzić wejście frontem do domu Watsona i wyjście tyłem przez parkan, dla zmylenia obserwujących.

"Przygoda w pustym domu" miała być samodzielnym śledztwem osieroconego Watsona, ale - niespodzianka - pojawia się Holmes, udatnie przebrany za staruszka, zaskoczenie. Sprawa wyjaśnia się mimochodem, bo morderca zasadza się też na detektywa. Głównymi bohaterami są: pani Hudson i woskowe popiersie odziane w szlafrok.

"Błękitny karbunkuł" zostaje znaleziony w żołądku świątecznej gęsi i to chyba jedyna sprawa, kiedy widać sprawną detektywistyczną robotę. Sherlock lokalizuje człowieka niosącego zgubioną potem gęś (chociaż określanie, że ktoś pracuje umysłowo po wielkości głowy, jest dość naiwne), odkrywa, skąd wziął gęś oraz - finalnie - znajduje przestępcę, który klejnot skradł i nakarmił nim ptaka. W serialu byłby to odcinek Christmas special.

W "Żółtej twarzy" do Sherlocka zgłasza się stroskany małżonek, którego do tej pory idealna żona zaczęła mieć tajemnice. Podejrzewa nie wiadomo co, a okazuje się, że chodzi o dość specyficzne dziecko z poprzedniego związku. Sherlock nie robi nic, tylko jedzie z klientem na konfrontację. Wyjątkowo pojawia się happy end i nie ma zbrodni.

"Dziedzice z Reigate" są w konflikcie o ziemię z sąsiadem i obydwie rodziny nawiedza plaga przestępstw. Najpierw u jednym pojawia się włamywacz i kradnie dziwny zestaw rzeczy, potem u drugich ktoś włamuje się, że odstrasza go stangret, niestety zostaje zabity w trakcie. Sherlock spędza akurat czas u znajomego Watsona w okolicy, zagląda więc z ciekawości, niestety jest słaby i niechcący przewraca stolik w Reigate. Ha, wcale nie niechcący, tylko jako dywersję, bo szuka dowodu w kieszeni szlafroka zbrodniarza.

Inne tego autora:

#4/#2

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 20, 2018

Link permanentny - Tagi: cwa, mwa, 2018, kryminal, panowie - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Komentarzy: 2


Neal Stephenson, Nicole Galland - The Rise and Fall of D.O.D.O.

Melisande, lingwistka pracująca w Harvardzie, zostaje niespodziewanie zagadnięta przez uprzejmego młodego człowieka o wojskowym sznycie, wyrzuconego z gabinetu przez jej zwierzchnika (niesamowitego platfusa umysłowego, o czym się również czytelnik może przekonać później). Młody człowiek, Tristan, okazuje się pracować dla tajnej wojskowej komórki D.O.D.O. i proponuje intratną i ekstraciekawą pracę - tłumaczenie starych, a czasem i starożytnych dokumentów (oryginałów!), którą jednak nie może się nikomu pochwalić, bo CLASSIFIED. Szybko odkrywa, że wszystkie dokumenty dotyczą w istocie jednego - kiedyś magia istniała, tak jak dźwięk i elektryczność, a kobiety, zwane potem wiedźmami, umiały z niej korzystać; w XIX wieku magia zaczęła słabnąć, aż ostatecznie w 1841 roku zniknęła całkiem za sprawą rozwoju nauki (konkretnie - fotografii). Po szczegółowo opisanym przebiegu naukowego śledztwa okazało się, że wiele lat temu jeden z naukowców próbował opublikować pracę, w której - z niejakim zażenowaniem - sugerował, że da się stworzyć kontrolowane środowisko, w którym klasyczna fizyka nie działa; wyśmiany, prac zaniechał. Emerytowany fizyk, Frank Oda, bo o nim była mowa, został błyskawicznie dokooptowany do ekipy D.O.D.O. (wraz z dystyngowaną małżonką) i niedługo później udało się stworzyć coś w rodzaju pomieszczenia Schroedingera, tworzącego przestrzeń nieoznaczoną, w której powinna działać magia. Brakowało tylko wiedźmy, która byłaby w stanie urządzenie przetestować, ale WTEM do Melisande zgłasza się przez Facebook ekscentryczna staruszka pochodzenia węgierskiego, Erszebet, twierdząc, że spotkała Melisandę ponad 150 lat temu i została poproszona o przedłużenie sobie życia na tyle, żeby mogła dożyć do powrotu magii i przywróciła ją światu (mówiła też wiele innych rzeczy, również niezbyt grzecznych). Jak się łatwo domyślić, magia działa, ale tylko w ograniczeniu do pomieszczenia, co skupia plany wojska na podróżach w czasie (kosztem utraty jednego mniej istotnego generała).

Co chwila wracałam do strony tytułowej, żeby upewnić się, czy jednak Connie Willis się do książki nie dotykała - bo są i podróże w czasie, i wojskowe procedury, niebezpiecznie ocierające się o korpo-poprawność. Oczywiście jest typowa dla Stephensona kreacja świata na wielu stronach (nie bierzcie książki, jeśli nie macie trzech tygodni wolnego, zwłaszcza jeśli - jak ja - po angielsku czytacie wolniej niż po polsku), zbudowana z szeregu zapisów wielu osób: pamiętnika Melisande z 1841 roku, sugerującego już na początku, że Coś Poszło Nie Tak, dziennika Rebeki East-Ody, żony Franka, fragmentów intranetowej komunikacji wewnątrz D.O.D.O, listów XVI-wiecznej irlandzkiej wiedźmy czy wreszcie wielozwrotkowej skandynawskiej sagi, opiewającej czynny wielkiego Magnusa, Który Najechał na Walmart (co, nie ukrywam, było całkowicie nieczytalnym kawałkiem). Mimo sporych gabarytów książka zaprawiona ogromną dozą sytuacyjnego i dialogowego humoru zdecydowanie nie nuży (poza tym, dude, wojsko + wiedźmy, czego tu nie lubić?).

Jak to w książkach o podróżach w czasie, można oczywiście się zacząć czepiać (braku) logiki niektórych posunięć, aczkolwiek teoria wielu równoległych linii czasu (różne przeszłości wpływające na jedno dziś z możliwą do rozgałęzienia przyszłością), po których wiedźmy są w stanie nawigować, pozwala na wiele (łącznie z plastycznym zmienianiem dzisiejszego świata z minuty na minutę, tak że człowiek uważa właśnie zmienioną przeszłość za oczywistą). Ja się nie będę czepiać, chociaż były chwile, że chciałam trącić bohaterów z delikatną sugestią, że właśnie po raz kolejny ignorują najprostsze rozwiązanie.

Inne tego autora tutaj.

#3

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 17, 2018

Link permanentny - Tagi: panowie, sf-f, 2018, panie - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Patrick Suskind - Pachnidło

Książki zaczęłam słuchać jeszcze w 2017, więc nie wiem, czy zakwalifikować ją jednoznacznie jako Najgorszą 2017 czy zacząć nią stawkę na Najgorszą 2018 z Szansą na Bezkonkurencyjne Pierwsze Miejsce. Tak czy tak - przesłuchałam, więc Wy nie musicie.

Jan Baptista Grenouille (czytany przez lektora "Grenuj", co błyskawicznie mi się zrymowało i tak już zostało) urodził się w najbardziej śmierdzącym na świecie miejscu - w XVIII-wiecznym Paryżu, na targu rybnym. Był dzieckiem nieślubnym, ograniczona umysłowo matka chciała go zostawić na kupie gnijących ryb, ale wydarł się na tyle głośno, że ktoś go usłyszał, więc w konsekwencji matkę skazano na śmierć, a niemowlę zaczęło podróż przez domy zastępcze. Long story short, dziecko było przerzucane jak gorący kartofel, bo nie pachniało, a to dla wielu ówczesnych było oznaką diabelską (oraz każdy napotkany człowiek był platfusem umysłowym). Kiedy Grenouille zaczął jako tako ogarniać, na czym świat polega, odkrył, że jedyną rzeczą, jaka go interesuje, to zapachy. Katalogował je, uczył się ich, poznawał, aż wreszcie dotarło go niego, że chce się zapachem zajmować. Przez pracę w garbarni trafił do perfumiarni (z przystankiem na zamordowanie ślicznie pachnącej dziewczynki, której zapachem się upił), przez kilka lat incognito zawojowując rynek perfum w Paryżu i nie tylko, po czym w misji zakonserwowania zapachu dziewiczej niewinności (przy czym dziewica musiała być pulchna i ładna, najlepiej ruda) udał się do Graz, gdzie podobno umieli coś więcej niż destylację. Po drodze zatrzymał się w najbardziej odludnym miejscu Francji, gdzie w górskiej grocie przez 7 lat wegetował na korzonkach i surowych jaszczurkach, śniąc deliryczne sny o zapachach, po czym - kiedy sam wpadł na to, że nie pachnie - wrócił do pierwotnego planu i w Grazu, zatrudniając się w lokalnym zakładzie produkującym wonne olejki, wymyślił wreszcie sposób na ultra-pachnidło. W tym celu zabił najpierw trochę zwierząt, potem trochę ludzi, wreszcie 25 młodych dziewcząt. Po czym dotarło do niego, że to i tak było bez sensu, więc zdecydował się - po brawurowej ucieczce spod ręki kata - na powrót do Paryża i śmierć tam.

Ale to nie fabuła jest w tej książce najgorsza (chociaż zdecydowanie dilerska). Ba, nawet najgorszy nie jest brutalny naturalizm ze szczególnym uwzględnieniem setek słów na smród, detaliczne opisy śmierci czy ohydę biedy. Ta książka jest zwyczajnie nudna i przegadana; autor przez wiele stron snuje wyrafinowane metafory, np. porównując Grenouille'a do kleszcza za pomocą opisania kleszcza i jego zwyczajów, żeby czytelnik zajarzył, że bohater jest podobny do kleszcza, który... Los każdej z postaci drugoplanowych znajduje miejsce na kartach książki, nawet jeśli już nie jest istotna dla akcji, można się tylko cieszyć, że Suskind nie zdecydował się opisać wszystkich mieszkańców ówczesnej Francji, bo w końcu czemu nie. No i zakończenie, podsumowujące bezsens całości. W moim przypadku również bezsens czytania.

#2/#1

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 14, 2018

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: panowie, 2018, kryminal - Komentarzy: 7


Hakan Nesser - Komisarz i cisza / Sprawa Munstera / Karambol

Komisarz i cisza to swego rodzaju pożegnanie z Van Veeterenem, który - po rozwiązaniu sprawy gwałciciela i mordercy nastoletnich dziewcząt - czuje tak duże wypalenie i nienawiść do świata, w którym dochodzi do takich zbrodni, że znika z szeregów policji. Zanim jednak do tego dojdzie, rezerwuje wczasy na Kretę, żeby przypadkiem spotkać żonę jednego z denatów, która wpadła mu w oko podczas śledztwa rok wcześniej (w "Kobiecie ze znamieniem"). Do wyjazdu ma dwa tygodnie i właśnie na te dwa tygodnie jego szef prosi go o wsparcie prowincji, gdzie w letniskowym Sorbinowie na posterunku pozostał młody aspirant, który nie bardzo wie, jak rozplątać dziwną sprawę (i czy w ogóle jest sprawa). Tajemnicza kobieta dzwoni i żąda wszczęcia śledztwa w sprawie zaginionej dziewczynki z obozu przy jeziorze. Obóz prowadzi charyzmatyczny ksiądz z nawiedzonymi opiekunkami, który bynajmniej nie chce współpracować z policją i twierdzi, że żadnej dziewczynki mu nie brakuje. Po kolejnym telefonie, już bardziej precyzyjnym, policja odkrywa zwłoki, a ksiądz znika z ośrodka, co prowadzi do dramatycznych wydarzeń. Van Veeteren poznaje na miejscu dziennikarza, Prygodę, z którym wypija zawartość jego piwniczki i ogląda kino moralnego niepokoju. Śledztwo udaje się wyjaśnić mimo niewyraźnie napisanej litery "S".

Tytuł jednoznacznie wyjaśnia, że Sprawę Münstera prowadzi komisarz Münster, ponieważ Van Veeteren zamiast stresu codziennej pracy śledczej wybrał pół etatu w antykwariacie i trzyma się swojej decyzji, chociaż oczywiście służy długoletniemu współpracownikowi wsparciem merytorycznym i towarzyskim, zaś detektyw Reinhart oddalił się na długi urlop ojcowski. Starszy mężczyzna, który właśnie wygrał na spółkę z kumplami 20 tys. koron, wraca do domu po uczczeniu tego faktu i zostaje przez żonę znaleziony martwy; ktoś zabił go wieloma ciosami noża. Policja w zasadzie nie ma punktu zaczepienia, ale szybko się okazuje, że zaginął jeszcze jeden ze współwygrających oraz sąsiadka zabitego. Drugoplanowo, Münster - wprawdzie mąż i ojciec dzieciom - zakochuje się w swojej koleżance, Ewie Moreno. Epizodycznie występuje kot o imieniu Mussolini, ale nie ma to wpływu na śledztwo.

Kolejne śledztwo o kryptonimie Karambol prowadzi okrojona ekipa - Van Veeterena dalej nie ma, a Münster odbywa rekonwalescencję po dramatycznym finale poprzedniego śledztwa. Nastolatek wracający nocą od dziewczyny zostaje znaleziony w rowie, ktoś go potrącił ze skutkiem śmiertelnym i zbiegł z miejsca wypadku. Policja jest bezradna, a człowiek odpowiedzialny za (nieumyślną, ale jednak nie do obrony) zbrodnię oddycha z ulgą, bo nikt nie ma szans się dowiedzieć, że był pijany i zabił. Oddycha do momentu, kiedy w skrzynce znajduje list od szantażysty, który za milczenie domaga się wynagrodzenia. Pechowy kierowca zamiast zapłacić wybiera opcję uciszenia autora listu, co rozpoczyna tytułowy karambol morderstw. Ponieważ jednym z zamordowanych jest syn Van Veeterena, sprawa okazuje się być osobista dla wszystkich.

Wprawdzie sprawy w każdym z tomów są niełatwe, ale lubię, jak autor opisuje śledztwa - nie jako nadludzką wiedzę, którą ma policja, ale ciężką, codzienną, czasem nieefektywną i nieowocną tyrkę, która wymaga uporu i inteligencji, żeby posklejać fakty ze sobą. Oraz, nieustająco doceniam padające dialogowe i monologowe perełki (nie wspominając o jedzeniu i piciu, z którego można by zrobić niezłe menu w dobrej restauracji):

– Sure‍ – potwierdził‍ Rooth.
– Znasz francuski? – spytał deBries. – Zrobiłeś kurs zaoczny?
Rooth podrapał się po swojej widmowej brodzie.
– Fuck off – odparł. – To stare niemieckie przysłowie. Czy będziemy tak dalej bić pianę, czy pan komisarz ma jeszcze coś do nas?
W drzwiach spotkał wychodzącego Suijderbecka.
– Nie będzie cię na odprawie?
– Zapomniałem papierosów – bąknął Suijderbeck pod nosem i splunął na rabatkę. – Idę tylko do kiosku, wrócę, zanim zdążysz się wysikać.
Świetnie, pomyślał Kluuge. Życzliwi koledzy i miła atmosfera, dokładnie tak, jak uczyli nas w szkole policyjnej.
Szef policji Hiller wyglądał jak nadmuchana żaba.
- Wygląda dość kiepsko - zauważył Reinhart.
- Nie żyje - wyjaśnił Meusse. - Padało.
- Nie ma go na liście. Mamy zresztą tylko trzy zgłoszone zaginięcia w ostatnim tygodniu. Kobieta z demencją z domu starców w Lohr i piętnastoletni chłopiec, który uciekł z domu.
Rooth przestał żuć herbatnik.
- Trzy - zauważył. - Powiedziałaś „trzy”.
- Tak - potwierdziła Moreno. - Ale ten trzeci to wąż. Myślę, że jego też możemy wykluczyć.
- Wąż? - zapytał Jung.
- Zielona mamba - sprecyzowała Moreno. - Podobno zniknęła z mieszkania przy Kellnerstraat w nocy z poniedziałku na wtorek. Według właściciela, śmiertelnie niebezpieczna. Ale miła. Może zabić człowieka w dwie sekundy, wabi się Betsy.
- Betsy? Miałem kiedyś dziewczynę o imieniu Betsy - powiedział Rooth. - Nie była miła, ale też zniknęła...
- Dziękuję za informacje - przerwał Reinhart i postukał fajką w stół.

Inne tego autora tutaj.

#81-82/#1

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 6, 2018

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2017, panowie, 2018, kryminal - Komentarzy: 1


Elia Kazan - Układ

Odkładałam tę książkę, bo byłam przekonana, że to thriller polityczno-biznesowy; otóż zupełnie nie. Eddie, Amerykanin w pierwszym pokoleniu pochodzenia greckiego, wiodący pracownik agencji reklamowej (zbieg okoliczności? nie sądzę) z Los Angeles, zatrudniany do najtrudniejszych klientów, jest królem życia. Ojciec nazywa go grubą rybą, najlepsza z żon Florance cieszy się z dwóch domów, z czego jednego z basenem, a dodatkowo młoda kochanka Gwen sprawia, że mimo 43 lat (!) nie czuje się staro. Królowanie się kończy, kiedy żona znajduje nagie zdjęcia, które sobie Eddie z kochanką porobili w chwili zbytków. Następuje rozstanie z kochanką, obietnica zmiany, najlepsze małżeństwo wśród znajomych, sielanka aż do chwili, kiedy Eddie wjeżdża pod rozpędzoną ciężarówkę. To jest moment, kiedy dociera do niego, że niby nie żył własnym życiem - od zawsze robił coś wymuszonego przez okoliczności: ojca, wojsko, żonę, pracodawców, wreszcie przyjaciół; czasem z wygody, bo uleganie kosztowało mniej wysiłku niż walka, czasem dla przeżycia. Każda życiowa sytuacja była jakimś układem, nawet wybór między żoną i kochanką, zbyt trudny do podjęcia. Gorzej, nawet próba wyjścia z jakiegoś układu pakuje go w następny.

To dość męcząca książka, może nie zaskakująca zwrotami akcji, bo narracja prowadzona jest post factum z zapowiadaniem, do czego prowadzą opisywane wydarzenia, ale pełna goryczy i opisów sytuacji, z których nie ma jednego dobrego wyjścia. Pokazuje stopniową dekonstrukcję bohatera, który niczym asceta wyrzeka się wszystkiego, co w życiu osiągnął, czasem za dość wysoką cenę. Wielokrotnie miałam ochotę strzelić Eddiego w ucho, kiedy bezwolnie pozwalał przemiatać się otoczeniu jak kłębek kurzu, ale - spójrzmy w duszę - ilu z nas nie zadrżałoby na dźwięk głosu ojca-tyrana, szorstkiego mentora czy krytycznej małżonki nawet będąc już dorosłymi?

Optymistycznie życzę Wam (i sobie) - w 2018 nie idźmy na kiepskie układy ze światem.

#80/#15

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 31, 2017

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2017, beletrystyka, panowie - Skomentuj