Więcej o
2018
Historia, która prowadzi do Bolechowa, miasteczka podzielonym na część z pałacem (tę "lepszą") i z PGR-em (tę "gorszą"), rozpoczyna się w czasie II wojny, kiedy to ostatni hrabia z Bolechowa decyduje się uratować przed wojskami w czarnym mundurach swoje zbiory. Z pomocą syna ogrodnika, Stefana, i kilku wiernych pracowników, zamurowuje dzieła sztuki w pałacowej oranżerii; nie budzi to zachwytu najeźdzców. Zbiory przeżywają wojnę, a Stefan - oddając je nowemu polskiemu państwu - uzyskuje dla siebie posadę kustosza, ma też nadzieję, że jego córka - Łucja - będzie kontynuowała jego pracę. W życie Bolechowa wplata się drugi wątek - wypuszczony z ciężkiego więzienia Kamieniarz, milkliwy i ciężko doświadczony fachowiec, osiedla się opodal pałacu, zakłada rodzinę, ale jest obok wszystkiego, nie budząc zaufania u nikogo. Nieślubny syn Łucji, Robert - zgodnie z rodzinnym etosem - raczej unika okolic warsztatu, ale jest zafascynowany starszą córką Kamieniarza, Urszulą.
Na tej podbudowie rozwija się talent malarski Roberta, który opuszczając dziadka i matkę, rozpoczyna szybką karierę w transformujących latach 90. XX wieku. Odkryty w Poznaniu, po wymiernym sukcesie finansowym, wraca jednak przy każdej okazji do Bolechowa, bo to właśnie obrazy z rodzinnego miasteczka przynoszą mu sławę. Fascynacja Urszulą nie znika, maluje ją potajemnie (a z niedopowiedzeń wychodzi, że nie tylko maluje), również w tajemnicy przed pozostawioną w Poznaniu narzeczoną. Obserwuje upadek post-pereelowski na dwóch frontach: nieudaną transformację opartej na PGR-ze wsi i rozkład przemysłu, który kwitnące tereny Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego oddaje w ręce deweloperów, wyrzucających z nich robotników, artystów i skłoterów. Od zmian bardziej interesuje jednak Roberta tajemnica jego matki, która odmawia wyjaśnienia, kim był jego ojciec.
W głębi duszy oczekiwałam jakiejś kontynuacji Skorunia, skoro tak świetnie autorowi wyszedł. A tu nie - niespodzianka. Na najbardziej ogólnym poziomie to kolejna książka o dorastaniu, ale też o dialogu (a konkretnie nieumiejętności przekazywanej z pokolenia na pokolenie).
Narracja w powieści jest dość trudna, bo ma wielu narratorów - Łucję, Roberta i unoszącego się, niewidocznego świadka wydarzeń, w których narracji nie miał kto przeprowadzić. Nie jest też łatwy język, ale jakże ładny - zdania się smakuje, czyta kilkakrotnie nie tyle dla złapania sensu, ale dla ucieszenia się jakością słów. Fabuła jest luźno wokół tych słów opleciona, czasem coś umyka, czasem coś potraktowane jest zbyt zdawkowo (motyw ucieczki Roberta i schizoidalnej jazdy po pustyniach USA niespecjalnie do mnie przemówił). Dla mnie cenny jest Poznań Roberta, oglądany z perspektywy malarza; od ponad roku planuję rajd po opuszczonych budynkach ZNTK, może w tym roku się uda?
Inne tego autora tutaj.
#22
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 30, 2018
Link permanentny -
Tagi:
2018, beletrystyka, panowie -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Niemiecki profesor geologii, Lidenbrock, odkrywa w starym manuskrypcie zaszyfrowaną wiadomość z XVI wieku. Okazuje się, że Arne Saknussen, islandzki uczony, odbył podróż do środka Ziemi i wrócił. Bratanek profesora, Axel, jest sceptykiem, opierającym się na wiedzy naukowej (upiera się na przykład, że Ziemia ma płynne jądro, a im dalej w głąb, tym bardziej wzrasta temperatura), profesor - absurdalnie - jest szalonym entuzjastą, ignorującym niewygodne teorie, jeśli to koliduje z jego planami (jest teoria, że wcale nie wzrasta, chodźmy się przekonać). Profesor więc, terroryzując swojego bratanka i gospodynię, organizuje w tajemnicy wyprawę na Islandię, gdzie z pomocą małomównego, ale wytrzymałego przewodnika Hansa wchodzą do wskazanego przez średniowiecznego naukowca wulkanu. Cudem nie umierają z pragnienia, bo dla odciążenia niosą tylko niezbędne instrumenty i odrobinę jałowcówki, ale przebijają się do płynącego w skałach strumienia z wrzątkiem. Axel gubi się w ciemnościach w labiryncie korytarzy, ale cudem odnajduje. Wyprawa trafia na plażę przy podziemnym morzu, gdzie ze skamieniałych gigantycznych roślin konstruują tratwę i płyną teoretyczne na południe. Obserwują walkę ogromnych pradawnych gadów - plezjozaura i ichtiozaura, kolejnym cudem unikając staranowania. Magnetyczna burza rzuca ich na kolejne wybrzeże, gdzie stada mastodontów pasie prawie czterometrowy praczłowiek, którego jednak unikają, bo a nuż będzie chciał ich zjeść. Wreszcie, wyczerpani, bez zapasów i urządzeń nawigacyjnych, zostają wystrzeli przez wulkan na Stromboli, gdzie profesor wyciąga od lokalnego pastuszka informację o lokalizacji za pomocą szarpania za uszy. Sława, chwała, a Axel żeni się z chrześniaczką profesora, piękną Grauben.
Nie będę komentować kwestii naukowych, bo już za czasów Verne'a były niezgodne ze stanem wiedzy, ale tło społeczne jest urocze. Profesor zamyka w domu siostrzeńca i gospodynię (bez jedzenia), bo zdecydował, że dopóki nie odszyfruje notatki znalezionej w manuskrypcie, nikt nie będzie jadł i opuszczał domu. Axel nie jest specjalnie bohaterski i na wyprawę decyduje się tylko dlatego, że ukochana Grauben jest tym pomysłem zachwycona (widać, że chętnie pojechałaby zamiast młodzieńca, ale kobietom przystoi tylko czekać). Islandczycy są przedstawieni jako naród raczej dziki, choć uczciwy (oprócz pewnego pastora, co zdarł z turystów mnóstwo pieniędzy za sam fakt oddychania powietrzem).
Jak na Verne'a to dość kiepska książka fabularnie, mocno się zestarzała we wszystkich warstwach.
#21/#5
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 26, 2018
Link permanentny -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam -
Tagi:
2018, panowie, sf-f
- Skomentuj
W życiu trzech kobiet pojawiają się punkty zwrotne: Tess dowiaduje się, że jej mąż i kuzynka/najlepsza przyjaciółka odkryli łączące ich głębokie uczucie i to ona ma podjąć decyzję, co dalej, bo zakochane gołąbki nie są w stanie bez siebie żyć; Cecilia, szczęśliwa żona i matka trzech córek, odkrywa list napisany ręką swojego ukochanego męża, zatytułowany "Otworzyć po mojej śmierci"; Rachel, o pokolenie starsza, 23 lata wcześniej doświadczyła śmierci córki (morderca do dziś nieznany), z czym boryka się do dziś i nie jest jej łatwiej, gdy dowiaduje się, że syn z synową planują wyemigrować z Australii do USA, zabierając jej jedynego wnuka. Tess reaguje błyskawicznie, uciekając z 6-letnim synem do matki (mieszkającej w tej samej miejscowości co Rachel i Cecilia), a Cecilia się waha, ale na skutek drobnych zdarzeń decyduje się otworzyć list, co - jak się łatwo po tytule domyślić - zmienia całkowicie jej życie. Rachel, odkrywając na starej kasecie wideo nagranie, rozpoczyna po raz kolejny podejście do ukarania chłopaka, który jej zdaniem był winny.
Tak jak w poprzedniej książce autorki, jest to przemieszanie zgrabnych obserwacji socjologicznych rodziców (ze sporym akcentem na tzw. overachieving mothers, tylko wtedy szczęśliwe, jak dom posprzątany, kariera zawodowa w górę, dzieci najlepsze, a mąż jak w starym dowcipie) z opowieścią o poczuciu winy i zemście. Jest też o książka z tezą, co potwierdza (jak w poprzedniej) zestaw pytań na ostatnich stronach, mający chyba skupić czytelnika na refleksji nad tym, co przeczytał. Przeszkadzał mi nieco wszechwiedzący narrator, bez oporów eksplorujący wszystkie zaułki "co by było gdyby", pokazujący, że wystarczyło małe pchnięcie w którąkolwiek stronę, żeby do nieszczęścia nie doszło. Mimo pewnego dydaktyzmu, czyta się gładko, nawet jeśli uśmiech w którejś z kolejnych scen potrafi nagle zamarznąć.
#20
Inne tej autorki tutaj.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 18, 2018
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2018, australia, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Valdemar Roos ma 59 lat i czuje, że w zasadzie nie żyje. Nie ma przyjaciół, młodsza o 11 lat druga żona i pasierbice traktują go jak stary, brzydki i zawadzający mebel, z synem i rozwiedzioną żoną nie utrzymuje kontaktu[1], a w pracy wyczekuje na przejście na emeryturę. Drugie życie pana Roosa rozpoczyna się w momencie, kiedy nagle wygrywa sumę wystarczającą na spełnienie marzeń o zmianie życia. Pytanie, czy jeszcze umie. Zaczyna od rzucenia pracy i zakupu chatki w odludnym miejscu, do której jeździ zamiast do pracy. Szybko okazuje się, że powroty do domu, w którym sytuacja nie ulega zmianie, są coraz trudniejsze, tym bardziej, że do chatki przypadkiem trafia Anna. Anna (Polka z pochodzenia, co łatwo poznać po rdzennie polskim nazwisku Gambowska[2]), 21-letnia narkomanka na odwyku, właśnie uciekła z ośrodka, o mało co nie została zgwałcona i jest absolutnie bezradna. Jej matka jest bardziej zainteresowana resztą swojej rodziny, a do tego zdradza miejsce jej pobytu byłemu chłopakowi, niebezpiecznemu dilerowi narkotyków. Do Barbarottiego sprawa trafia z dwóch stron - złamał nogę i opiekuje się nim druga żona Roosa, nieco zaniepokojona (nieco, bo w końcu to tylko stary mebel) prosi o pomoc w znalezieniu męża, którego od kilku dni nie ma, a do tego przy odludnej chatce zostają znalezione zwłoki młodego mężczyzny. Policja rusza w pościg za dziwną parą przez pół Europy, trafiając nawet do miasteczka Maardam, znanego z cyklu o Van Veeterenie.
[1] Niespecjalnie się dziwię, bo...
Brodawki jej ciężkich piersi prześwitywały przez stanik i materiał bluzki i wydawały się świdrować go wzrokiem jak dwa wściekłe kotlety mielone. Valdemar stwierdził, że jego żona naprawdę wygląda jak topielec.
[2] W Polsce jest 8 (osiem!) osób o tym nazwisku (wg strony http://nazwiska-polskie.pl/). Naprawdę trzeba się naszukać, żeby trafić na rzadsze. Rispect.
Samotni to historia grupy sześciorga ludzi, którzy spotkali się pod koniec lat 60. w Uppsali, gdzie większość z nich studiowała. Planują rozkręcić biuro podróży z egzotyczną dla Skandynawów specjalizacją: kraje bloku wschodniego - Polska, Czechy, Rumunia, Węgry itd. Wyprawa orientacyjna, w którą się wybierają starym autobusem, zmienia wszystko. Jakiś czas potem jedna z osób, Maria, ginie podczas wyprawy na grzyby, spadając z klifu. 35 lat później, w tym samym miejscu, policja znajduje zwłoki kolejnej osoby, Germunda, chłopaka Marii. Na śledztwo nakładają się prywatne problemy inspektora, który najpierw dowiaduje się, że jego żona, Marianne, była w związku z Germundem, zanim poznała Barbarottiego, a niedługo potem wszystko przesłaniają problemy zdrowotne Marianne, która traci przytomność w wyniku krwotoku w mózgu.
Rzeźniczka z Małej Birmy zaczyna się od zupełnie niekryminalnego, ale dramatycznego wydarzenia: żban Oneonebggvrtb hzvren jr śavr cółgben ebxh cb cbcemrqavz xejbgbxh qb zómth. Barbarotti wpada w depresję, rozpoczyna terapię, a jego szef - Asunander - proponuje mu do rozwiązania archiwalną sprawę. 5 lat wcześniej zaginął drugi mąż Ellen Bjarnebo, co samo w sobie nie byłoby bardzo alarmujące, gdyby nie fakt, że wcześniej Ellen odsiedziała 11 lat za zamordowanie i poćwiartowanie swojego pierwszego męża. Wprawdzie przyznała się do winy, ale Barbarotti im dłużej drąży, tym bardziej nie jest przekonany, że sprawa jest tak jasna, jak to pierwotny proces zakładał. Dodatkowo w dalszym ciągu nie wiadomo, gdzie jest mąż numer dwa. Pewną wadą - zapewne wynikającą z burzliwego początku albo z faktu, że to ostatni tom cyklu - jest większa ilość analiz biblijnych, snów i monologów wewnętrznych inspektora.
Mimo powagi opowiadanych historii, autor ładnie równoważy minorowy ton sprawnie wplatanymi dialogami i humorem sytuacyjnym (wyimki z różnych tomów).
Asunander wyglądał jak kot, który wprawdzie nie zjadł jeszcze kanarka, ale odgryzł mu skrzydełka i zapędził go w kozi róg. Innymi słowy był niezadowolony tylko trochę. To my jesteśmy tymi kanarkami, pomyślał Barbarotti.
Backman przyglądała mu się przez chwilę ze smutnym wyrazem twarzy.
- Wiesz co - odparła - poza tym, że wysłaliśmy masę zapytań tu i tam i kilka notatek prasowych, kompletnie nic interesującego się nie wydarzyło. Z wyjątkiem tego, że Alice Ekman-Roos obejrzała ciało.
- Rozpoznała go? - zapytał Barbarotti.
- Nie - odpowiedziała Backman. - Ale go obrzygała.
Ma rację, pomyślał Barbarotti. Beznadziejny dzień.
- Okej - odparła Backman i wręczyła Barbarottiemu cienką teczkę.
- Co to jest? - Wydrukowane przesłuchania (...).
- Dzięki - powiedział Gunnar Barbarotti. - Zawsze można na ciebie liczyć.
- Spisałam je białym wierszem. Mam nadzieję, że to docenisz.
- Napiszę do nich muzykę - odparł Barbarotti - i jutro odśpiewamy Asunanderowi w duecie.
Asystent kryminalny Claes-Henrik Wennergren-Olofsson miał najdłuższe nazwisko na komisariacie w Kymlinge, a ponieważ lubił dodawać swój tytuł służbowy - przed nazwiskiem lub po nim - potrzebował najczęściej trzydziestu sekund i dwóch linijek, żeby je zapisać. Alexander Tillgren, również asystent kryminalny, choć ze stażem mniejszym o pół roku, miał dobre powody, by uważać, że Wennergren-Olofsson jest idiotą.
Inne tego autora tutaj.
#17-19
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 11, 2018
Link permanentny -
Tagi:
panowie, 2018, kryminal -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
No dobrze, przemyślałam swój stosunek do Pachnidła jako najgorszej książki 2018, albowiem - oględnie powiem - Proces bynajmniej też mnie nie zachwycił.
Józef K. WTEM zostaje aresztowany - ot, do pensjonatu, w którym mieszka, wchodzą smutni panowie, informują go o fakcie aresztowania, zjadają mu śniadanie, po czym Józef idzie do pracy, jak co dzień. Nie wiadomo jaki jest powód ani konsekwencja tego faktu - w bliżej nieokreślonej przyszłości ma się odbyć proces, czasem bywa wzywany do sądu, plotka się rozchodzi po mieście oraz wuj z prowincji się strasznie ciska, bo hańba dla rodziny. Działania Józefa przypominają grę RPG, prowadzoną przez schizofrenicznego mistrza gry - chodzi w losowe miejsca, tu zmolestuje współlokatorkę, tam w sądzie obrazi urzędnika, innym razem dostanie napadu duszności, wuj prowadzi go do chorego adwokata, który wprawdzie niewiele robi, ale ma uroczą pielęgniarkę, która z kolei molestuje Józefa (ku jego niechęci, mimo że panna młoda i ładna; w ogóle to jakiś fetysz autora, takie przypadkowe rzucanie się ledwo poznanych ludzi na siebie - na Józefa ostrzy sobie też zęby dwukrotnie spotkana żona woźnego sądowego), w kościele, po którym ma oprowadzić żądnego zwiedzania kontrahenta z banku, wdaje się w mistyczną pogawędkę z księdzem (kapelanem więziennym), świat prawa wyjaśnia mu malarz-domokrążca oraz były kupiec na krawędzi załamania nerwowego. Czy wspominałam, że działania Józefa nie mają konsekwencji? Mija rok, pojawiają się znowu smutni panowie, wyprowadzają Józefa na pole pod miastem, rozbierają i zabijają. Koniec. Wspominałam, że nigdzie nie pada najmniejsze wyjaśnienie, czego dotyczy proces?
I dialogi. Bardzo niedobre. Większość ludzi, z którymi Józef rozmawia, brzmią jakby mieli nieustające zatwardzenie. Czasem cedzą półsłówka, czasem do przypadkowo napotkanej osoby wygłaszają monolog na kilkanaście stron. Sam Józef jest antypatycznym bucem, postrzegającym większość swojego otoczenia jako ludzi poślednich, niższej klasy niż on, skupionym tylko na tym, że zrobić dobre wrażenie na zwierzchnikach w pracy i klientach. Finał jest ulgą, również dla czytelnika.
(I tak, czytałam kilka opracowań, w których FK wielkim autorem jest, ale książka się nie broni).
#16/#4
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 6, 2018
Link permanentny -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam -
Tagi:
2018, beletrystyka, panowie
- Komentarzy: 2
Inspektor Gunnar Barbarotti (pół Szwed, pół Włoch) ma 45 lat, rozwiódł się z żoną (straszną sekutnicą) i ma trójkę dzieci. Tuż po rozstaniu z żoną rozpoczął układać się z Bogiem (choć nie jest specjalnie wierzący, ale opiera się na Biblii jak na książce inspiracyjnej), że będzie przyznawał mu punkty za ułatwienia w życiu (wykluczając śledztwo). Czasem Bóg był na minusie[1], czasem lekko wychodził na plus do momentu, kiedy Barbarotti nie poznał Marianne, również rozwiedzionej, dla odmiany z dwójką dzieci. Od tej chwili bilans już zdecydowanie zaczął wychodzić pozytywnie mimo zawirowań w drugim tomie. Eva Backman to współpracowniczka Barbarottiego, inteligentna, ironiczna, pracowita, niestety mieszkająca z mężem-hokeistą i trzema synami, grającymi w hokeja (jak się nietrudno domyślić, hokeja nienawidzi). Jest jeszcze małomówny Smutas, spec od wyszukiwania w bazach danych i technikaliów oraz szef - Asunander - doświadczony i mądry policjant, milkliwy z powodu wypadku na służbie - 10 lat wcześniej bandyta wybił mu prawie wszystkie zęby, a sztuczna szczęka mu wypada lub się obluzowuje podczas mówienia, stąd umiejętność lakonicznego, ale czytelnego komunikowania się.
Człowiek bez psa zaczyna się jak zwyczajna powieść obyczajowa o absurdalnie skonfliktowanej, choć pozornie zgodnej rodzinie. Na 65. urodziny seniora rodu, Karla Erika, urządzane przez Rosemarie (z tendencjami samobójczymi) przyjeżdża trójka ich dzieci - najstarsza córka, Ebba, kończąca tego samego dnia 40 lat (z synami - nastolatkiem i studentem oraz mężem), młodsza Kristina (również z mężem i nieco autystycznym dwuletnim synkiem) i najmłodszy Robert, aspirujący pisarz i sportowiec, niestety znany głównie ze skandalu podczas nagrania erotycznego reality show. Problem w tym, że nikt nie cieszy się na to spotkanie - ani gospodarze (Rosemarie jest wściekła[2], bo Karl Erik bez jej wiedzy zdecydował, że wyprowadzą się do Hiszpanii), ani ich dzieci (przymus i ciosanie kołków na głowie plus oczywiście TA SPRAWA z Robertem), ani wnuki (młodszy Kristoffer, który tęskni za nastoletnią miłością ze szkoły, starszy Henrik z kolei wolałby być w objęciach ukochanego ze studiów, o synu Kristin trudno wyrokować, gdyż jest mało elokwentny). Po rozpoczęciu świętowania jest drętwo, alkohol z jednej strony sprawy ułatwia, z drugiej doprowadza oczywiście do scysji ojca z Robertem; po pierwszym dniu pijany Robert wychodzi i nie wraca. Wszyscy to ignorują (bo Robert przysporzył rodzinie już wystarczająco kłopotu) do momentu, kiedy o poranku kolejnego dnia znika 19-letni Henrik. Tego zignorować się nie da, więc do akcji wkracza policja. Długie, męczące, często poszlakowe śledztwo, które rozwiązuje się przez przypadek[3] - osoba zamieszana w zniknięcie Roberta ginie w wypadku i wizyta w mieszkaniu ujawnia trop, a w sprawie Henrika - Barbarotti przypadkiem styka się z osobą, z którą rozmowa poddaje mu pomysł na wyjaśnienie sprawy.
Całkiem inna historia dotyka Barbarottiego osobiście - zgarnia przed wyczekanym urlopem z Marianne paczkę listów od listonosza, wyjeżdża, i już na urlopie okazuje się, że to anonim adresowany właśnie do inspektora, w którym ktoś ostrzega, że zabije człowieka o podanych personaliach. Wyjątkowo urlop nie zostaje przerwany, ale list nie jest ostatnim - policja musi podejmować trudne decyzje o ochronie kilkudziesięciu osób, oceniać, czy byli w stanie zapobiec kolejnym morderstwom oraz wchodzi w konflikt z prasą, która ma przecieki ze sprawy. To nie jest śledztwo olśnień, tylko - jak zwykle u Nessera - ciężkiej operacyjnej pracy ("technicy [w lipcu] przeczesali obszar wokół miejsca przestępstwa równy boisku piłkarskiemu. Wyniki analiz poznamy gdzież pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem"). Kompozycyjnie, śledztwo przeplatane jest pamiętnikiem mordercy, który wyjaśnia swoje motywy, opisując pechowe lato na francuskim wybrzeżu pięć lat wcześniej. Absurdalnie, nawet kiedy policja otrzymuje ten pamiętnik, nie jest bliższa rozwiązania sprawy niż na początku.
Jak w cyklu obok, się je i pije. Wprawdzie po kawalersku Barbarotti składania się ku ziemniaczanego purée ze smażoną kiełbasą, ale gotuje i dla ukochanej kobiety przygotowuje: spaghetti z pesto, kaparami, oliwkami i cieniutkimi plastrami parmezanu. Do tego kieliszek czerwonego wina (...) i cząstka gruszki; w restauracji szczupak z chrzanem z gotowanymi ziemniakami i roztopionym masłem lub zapiekany ser kozi, marynowane małże, kruche mięso z sosem na bazie białego wina i musztardy, dwa gatunki sera, roquefort i comté, crème brûlée plus wino alzackie i bordeaux, calvados i kawa (to we Francji); homara kupuje w ulubionym sklepie rybnym prowadzonym przez pochodzącego z Polski byłego skoczka narciarskiego nazwiskiem Dobrowolski(!).
Inne tego autora tutaj.
[1]
Po czasie Gunnar Barbarotti opracował (w porozumieniu, rzecz jasna, z Bogiem) system punktowy bazujący na tym, jakie jest prawdopodobieństwo szczęśliwego zakończenia. Jeżeli modlitwa Gunnara nie zostawała wysłuchana, Bóg tracił zawsze jeden punkt, jeżeli zaś Nasz Pan jej wysłuchał, mógł dostać jeden, dwa, a nawet trzy punkty.
Rok po rozwodzie Bóg nie istniał. Udało mu się uskładać całe osiemnaście punktów przy aż trzydziestu dziewięciu na minusie, co dawało bilans ujemny w wysokości dwudziestu jeden punktów.
W kolejnym roku poszło mu nieco lepiej, nastąpiła korekta i bilans podskoczył do minus piętnastu. Rok później opuścił się znowu do minus osiemnastu, jednak to w czasie czwartego – bieżącego – roku nastąpił zwrot. Już w maju Bóg nadrobił straty, a w połowie lipca istniał z zapasem sześciu punktów, notowanie to zostało jednak zniszczone przez deszczowy i pochmurny tydzień wakacji w Szkocji, zapalenie ucha oraz jesień naszpikowaną ciężką i niezbyt owocną policyjną robotą.
[2] Naprawdę. Tu był ten pierwszy moment, kiedy opadły mi ręce.
[3] Cbavrjnż bpmljvśpvr bovr fcenjl fvę mr fboą avr łąpmą - Eboreg mavxn cemrm jlqnemravr fcemrq xvyxhanfgh yng, n Uraevx m cbjbqh vavpwnpwv frxfhnyarw m 12 yng fgnefmą pvbgxą (xgóen pupr zh hqbjbqavć, żr avr wrfg ubzbfrxfhnyvfgą, #vqbagrira).
#14/15
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 25, 2018
Link permanentny -
Tagi:
2018, panowie, kryminal -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj