Więcej o
2016
Sonia Gasztołd, z TYCH Gasztołdów, wiedzie ustabilizowane życie - tu inspirujące spotkanie, tu intelektualna rozmowa, tu ciekawa propozycja pracy w prestiżowym zawodzie scenografki, uczynna córka (potem pojawia się ta mniej miła), w odwodzie cierpliwy kochanek (nic to, że z prawowitą małżonką), do momentu, kiedy w trakcie rekreacyjnego pobytu w sanatorium łamie nogę. Noga połamana paskudnie, lokalny chirurg z kurortu odmawia leczenia, ale Sonka się nie poddaje i przez prawie 2 lata walczy o to, żeby nogę uratować.
I jak samą akcję bym wytrzymała, tak to, co dzieje się dookoła, jest nie do zniesienia, bo jest pretekstem do podzielenia się opiniami (choć może lepszym określeniem są "rozrachunki") Sonki/alter ego autorki o wszystkim dookoła; ocena pojawia się w przemyśleniach bohaterki lub w dialogach, zamaskowana jako fikcja. Rzadko kiedy czytanie sprawia mi przykrość, a tutaj brnęłam w kolejne rozdziały coraz bardziej zniesmaczona. "Sonka" tęskni za cudownymi układami z PRL-u (nawet mimo tego, że jeden z jej byłych mężów był tzw. wywiadowcą, co wtedy ją strasznie bawiło, później już mniej), wspomina ludzi znanych, z którymi się stykała, zostawia laurki ulubieńcom, a znienawidzonych wymienia z nazwiska wraz z ich przewinami. Współcześni raczej się jej nie podobają - nie cierpi Fotygi, sarka na autorów książki o "Wierze Gran" ("po co było taką książkę pisać?") oraz nieustająco ubolewa nad upadkiem obyczajów. W tle snuje się katastrofa w Smoleńsku, dająca asumpt do opowiedzenia "wspomnienia", jak to były prezydent Kaczyński zaprosił ją na spotkanie z ambasadorem Litwy, co jadła, o czym rozmawiała z księdzem Indrzejczykiem. Ponieważ sporo czasu spędza w szpitalach i sanatoriach, bogato opisuje i NFZ, lekarzy, księdza-kapelana i współpacjentów. Tym ostatnim dostaje się najwięcej - narzeka na staruszki, na głośne msze, brak higieny i smród. Klinika w Konstancinie - fujka, prywatne sanatorium w Ciechocinku - perełka.
Dłuższą recenzję, którą mogłabym w całości skopiować, przeczytałam na lubimyczytac.
#62
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 20, 2016
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2016, panie, beletrystyka
- Komentarzy: 5
Tytułowy Jedwabnik to tytuł rękopisu mało znanego i raczej niespecjalnie poważanego pisarza, który zapowiedział, że będzie o nim głośno, po czym zniknął. W książce opisał wszystkich swoich znajomych (oraz żonę) w sposób przerażający i paskudny. Mimo to do Cormorana Strike'a z prośbą o znalezienie zwróciła się właśnie opuszczona małżonka, której zaczęło brakować dostarczanych przez pisarza pieniędzy; nie ma co ukrywać, Strike zgodził się tylko dlatego, że był niewyspany i wściekły na gburowatego klienta. Sprawa okazała się prestiżowa, bo odnalezienie zmasakrowanych (w sposób szczegółowo opisany w książce) zwłok pisarza, a następnie pewna indolencja policji, pozwoliły Strike'owi z niebagatelną pomocą asystentki/partnerki Robin znaleźć zbrodniarza.
Poza intrygą większość książki upływa na tym, że detektyw forsuje kikut swojej uszkodzonej wojną nogi oraz przepracowuje się z braku życia osobistego, zaś Robin jako ta sosna na skale jest rozdarta między aprobatą swojego narzeczonego (a konkretnie jej brakiem) a chęcią zyskania szacunku szefa.
W Żniwach zła autorka robi przegląd przez teksty skądinąd bardzo ciekawego zespołu Blue Öyster Cult, umieszczając je przed każdym rozdziałem, a że rozdziałów jest dużo, to można się poczuć jak w latach 70. Głównym zawiązkiem intrygi jest fakt, że cytat z BÖC matka Strike'a miała wytatuowane nad wzgórkiem łonowym i że ktoś - tajemniczy morderca przysyłający odciętą, kobiecą nogę do agencji detektywistycznej - traktuje jakąś zadrę z przeszłości bardzo osobiście. Cameron szybko typuje czterech rokujących psychopatów - lokalnego mafiozo, na którego doniósł, swojego ojczyma, którego obwinia o śmierć matki i dwóch eks-kolegów z wojska, którym pomógł dostać się za kratki po odkryciu paskudnych sprawek. Policja skupia się tylko na tropie pierwszym, a ponieważ agencja z dnia na dzień traci klientów, Robin pomaga wyśledzić pozostałych.
Wątki obyczajowe tutaj już dość mnie znużyły - Robin zostawia narzeczonego, bo wyznał, że ją zdradził, a do tego był zazdrosny o Camerona, Cameron z kolei zaprzecza przed sobą, że czuje coś do Robin. Asystentka najpierw obrywa od przestępcy, potem - w wyniku podjęcia przez nią samodzielnej akcji - zostaje wyrzucona przez Camerona z pracy. W międzyczasie godzi się z narzeczonym i jedzie na ślub, gdzie potwierdza przez ołtarzem, patrząc na Camerona. Trochę ckliwe.
Inne tej autorki tutaj.
#60-61
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 13, 2016
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2016, panowie, kryminal
- Komentarzy: 1
Ktokolwiek widział...
Morse dziedziczy po nagłej śmierci inspektora Ainleya bardzo skomplikowane śledztwo - 3,5 roku wcześniej zaginęła młoda dziewczyna, wyszła rano do szkoły i od tej pory mimo szeroko zakrojonych poszukiwań nikt jej nie widział. Teoretycznie nie ma szans, żeby ją teraz odnaleźć, ale tuż przed śmiercią inspektor otrzymał list napisany ręką zaginionej, żeby jej nie szukać. Morse ma wiele koncepcji (tyle że po kolei się falsyfikują w trakcie dochodzenia), ale zakłada, że dziewczyna od dawna nie żyje i prawdopodobnie jest pogrzebana na miejskim śmietnisku, gdzie pracuje jej ojczym. Podejrzanych wiele - dyrektor szkoły, wicedyrektor szantażysta, nauczyciel - kochanek nieletniej, a nawet matka; sytuacja nieco się komplikuje, kiedy ktoś morduje dyrektora. Rozwiązanie jest - nawet dla Morse'a - bardzo zaskakujące.
Się je: ser i piwo w pubie, orientalne danie w chińskiej restauracji, żona Lewisa umie "gotować frytki", ale Lewis woli smażone ziemniaki.
Tajemnica pokoju nr 3
Tytułowy pokój mieści się w aneksie hotelu Haworth, gdzie odbywał się kostiumowy Sylwester. Impreza była przednia, co stwierdzili wszyscy łącznie z recepcjonistką i właścicielem hotelu, ale wszystko siada, kiedy w pokoju numer 3 znajdują się zwłoki dżentelmena przebranego za rastafarianina. Morse i Lewis najpierw okupują hotel, co pozwala im znaleźć całkiem niezły ślad, a potem ruszają w poszukiwaniu mieszkańców hotelu, którzy zwiali (czasem bez płacenia) podając fałszywe adresy. Nie wiadomo czemu Morse ignoruje umizgi uroczej panny recepcjonistki, a od nocy pełnej płatnego seksu ratuje go tylko to, że w hotelu nie ma dwuosobowego apartamentu.
Autor niestety dodaje cytat na rozpoczęcie każdego rozdziału, który czasem nie ma kompletnie związku z rozdziałem. Na szczęście też
dość kwieciście używa przenośni:
Domy te, zbudowane z żółtawobrązowej cegły i pokryte fioletowymi i niebieskimi dachówkami, mogą się współczesnym wydawać raczej surowe i pozbawione fantazji. Nie jest to jednak właściwa ocena, gdyż atrakcyjne ornamenty z pomarańczowej cegły biegnące wzdłuż budynków łagodzą surowy charakter wielu z nich, a ostre łuki obwiedzione są wzorami w kolorze pomarańczowym i fioletowym, co wygląda tak, jak gdyby stara ladacznica znad Morza Śródziemnego nałożyła na powieki zbyt jaskrawy makijaż.
Inne tego autora.
#58-59
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 11, 2016
Link permanentny -
Tagi:
2016, kryminal, panowie -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
[22.08.2016]
W drodze, jak to w drodze - malownicze widoczki, bo trasa wzdłuż wybrzeża. Szybki konkurs bez nagród na najzabawniejszą nazwę miejscowości wygrała Agia Pelagia.
Pałac w Knossos to najbardziej znane chyba miejsce turystyczne na Krecie - źródło pochodzenia wielu mitów: pałac króla Minosa, zwany Labiryntem, zbudowany przed Dedala, w którym przetrzymywany był owoc pozamałżeńskiego związku między żoną Minosa, Pazyfae a przygodnie poznanym bykiem - Minotaur. Ruiny odkopane przez sir Artura Evansa na początku XXw. budzą wiele kontrowersji - nie zostało ich wiele, rekonstrukcja często była przeprowadzana metodą "mnie się wydaje, że", w efekcie na posesji jest więcej cementu i gdybania niż rzeczywistych szczątków. Czy to przeszkadza - zupełnie nie; całość kompleksu pozwala na wyjaśnienie, czemu pojawiło się określenie Labirynt - 22 tysiące metrów kwadratowych (poznańska galeria City Center ma - dla porównania - 60 tys. m2 na trzech poziomach, łącznie z 5 poziomami parkingów), gęsto zabudowane na co najmniej trzech różnych poziomach małymi pokoikami, połączonymi ze sobą schodami i przejściami. Po ocalałych freskach widać rozmach, chociaż to cały czas rekonstrukcja z drobnych, rozsypanych klocków. Warto wizytę w Knossos połączyć ze zwiedzaniem Muzeum Archeologicznego w pobliskim Heraklionie, gdzie można obejrzeć większość elementów ruchomych z wykopalisk (na miejscu jest niewiele lub tylko kopie), można wtedy kupić wspólny bilet.
TŻ gościnnie wystąpił w roli przewodnika ze znajomością lengłidżu dla sympatycznej rodziny z Ostrołęki (pozdrawiamy!), ja miałam tzw. szybkie przejście z Majutem, który zwiedza metodą biegania z miejsca na miejsce i poganiania, żeby już iść dalej. Mam wrażenie, że każde miejsce obejrzałam co najmniej dwukrotnie. W trakcie sprzedawałam okrojone wersje mitów greckich, gdzie skupiliśmy się głównie na wyjaśnieniu, którym kawałkiem Minotaur był bykiem i czemu zjadał ludzi, przecież ludzi się nie je, Tezeuszu, nici Ariadny, Ikarze i Dedalu.
GALERIA ZDJĘĆ.
Na życzenie wycieczki, zamiast do muzeum, pojechaliśmy do CretAquarium - chłodnego miejsca z kolorowymi rybkami. Rybki prześliczne, ale całość dość mała. Dodatkowo nie warto nastawiać się na jedzenie tutaj, bo potrawy z menu można jeść tylko przez kilka godzin okołolanczowych, potem zostaje odgrzewane z tacek, niespecjalnie ciekawe.
GALERIA ZDJĘĆ.
Restauracja: Kiriakos, Leof. Dimokratias 53, Iraklio 713 06, Greece.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 22, 2016
Link permanentny -
Tagi:
2016, grecja, kreta -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+
- Skomentuj
[22.08.2016]
Miało być epizodzikiem w drodze do Knossos - wszak z prawie zachodniego wybrzeża trzeba przejechać na środek, pod Iraklion. Drobna sprawa, ale akurat po drodze - małe słodkowodne jeziorko wśród gór, gdzie żyją złote rybki i żółwie diamentowe. Kiedy wspacerowaliśmy się tam z pobliskiego parkingu, okazało się, że nie ma łatwo - Majut usłyszawszy, że nie wsiadamy do roweru wodnego wykonał minę pt. rozczar i nagle popłynęliśmy ciężko sterownym żółtym volkswagenem z napędem na pedały. Było przeuroczo, warte wszelkich pieniędzy, a nie tylko 15 euro za godzinę.
W rodzinnej restauracji przy parkingu coś zimnego i w drogę do Knossos, o czym niebawem.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 22, 2016
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2016, grecja, kreta
- Skomentuj
[21.08.2016]
Zwykle jeden dzień poświęcamy na typowo turystyczną aktywność - autokar, łódka, inni turyści, dużo innych turystów; to jest ten dzień, kiedy wygoda zwycięża nad przyjemnością własnego planowania. Z małego portu w Kissamos w godzinę błękitnym morzem, przestrzegani przez megafony, żeby zdejmować torby z siedzeń ("wyrywać gąbkę z siedzeń"), bo wszędzie tłoczą się Polacy, Rosjanie, Brytyjczycy i Hiszpanie, dopływamy do kamienistej plaży w zatoczce Imeri Gramvousa. Chętni mogą iść pod górę - jedyne 140 metrów w pionie - do staroweneckiej twierdzy, skąd widok. Zaskakująco, w 40 stopniach i palącym słońcu nie krzeszemy w sobie chęci, za to do leżenia w płytkiej turkusowej wodzie - i owszem. Obiecujemy sobie z TŻ-em, że wrócimy jako emeryci w jesienny ciepły dzień (jak już odchowamy Majuta na tyle, żeby ignorował wakacyjne wyjazdy z rodzicami i sam kwitł w jakichś Bieszczadach czy innych Manieczkach), to wtedy wejdziemy.
Stąd kolejne pół godziny na Balos - jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej zjawiskowa laguna pełna turkusu, tym razem piaszczysta, różowo-biała. I podobnie tutaj - zamiast wskrobywać się na punkt widokowy, leniwie grzebię palcami w piasku, szukając muszelek, które następnie ekologicznie zostawiam, bo jestem grzeczna turysta.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 21, 2016
Link permanentny -
Tagi:
grecja, kreta, 2016 -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj