Z Gaimanem mam taki problem, że uważam go za hochszlaplera. Dobrze pisze, zręcznie i z polotem, ma dobre dialogi, ale nie kryje się za tym żadna treść. Czytam, czytam, przeczytałam i już w tym momencie nie za bardzo umiem powiedzieć, czemu mi się dobrze książkę czytało i o czym była. Ale pamiętam opisywane przez niego wątki i postacie z innych książek i innych miejsc kulturowych; Gaiman to zręcznie zbiera i przetwarza, ale często mam wrażenie, że nie dokłada od siebie żadnej wartości dodanej.
W porównaniu z innymi książkami Gaimana, jest mało brutalnie, bardziej mistycznie, ale ten mistycyzm taki na okrętkę szyty. Młody człowiek dowiaduje się, że umarł jego ojciec, który był bogiem i przy okazji on sam jest półbogiem (mimo że ciapą, któremu w życiu nic nie wychodzi). Pół, bo drugie pół to jego brat, który został w dzieciństwie odesłany gdzieś przez złą sąsiadkę-czarownicę. I jak to zwykle w post-modernistycznym fantasy, jest wędrówka przez przenikające się realnie i nierealne, żeby dwa scalić w jedno i rozwiązać przez lata narosłe problemy. Da się przeczytać, ale zdecydowanie lepiej wspominam brutalnych "Amerykańskich bogów" czy zabawne "Nigdziebądź" (chociaż ni cholery nie pamiętam, które wątki pochodziły z tej książki, a które z Resnicka "Polowania na jednorożca"[1]).
[1] I nie sprawdzę, bo ktoś wziął i obie pożyczył. SMJ, poproszę z powrotem.
Inne tego autora:
#13