Walk. Don't walk.
Poznań, ul. 27. grudnia.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Poznań, ul. 27. grudnia.
Kilka razy już byłam na Alei Lipowej w Kórniku, ale nie wczesną wiosną. Jeszcze liście małe, ale powietrze pachnie zielenią, a kiedy droga się kończy, mam ochotę zawrócić i iść nią ponownie. Pod koniec czerwca musi być obłędnie. Dla alergików pewnie obłędnie dosłownie.
Chapeu bas dla osoby, która zaplanowała zieleń na Alejach Marcinkowskiego. Koło fontanny z żabą mnóstwo smukłych, różowawych tulipanów (i pisząc mnóstwo mam na myśli mnóstwo, dude). Po obu stronach chodnika na trawnikach są tulipanowe łukowate grządki, obrzeżone bratkami w różnych kolorach. Jak zwykle zieleń miejska jest aranżowana tak sobie (w najlepszym razie w kolorowe plamy), tak tu prawie że zaśliniłam szybę w samochodzie.
Cała góra barwinków na placu zabaw. Taka z pozoru zwykła górka, a jak się podejdzie, to widać eksplozję małych kawałków fioletu.
Talerz z przekąskami Meze krio w Mykonosie. Dwa gatunki sera, marynowane buraczki, marynowana papryka, zielony ogórek, tzatziki, oliwki, kawałek karczocha, taka śmieszna ciemna pieczona bułeczka (dakos) i dolmadakia. Nie tylko piękny widok, ale i coś pysznego zostaje w żołądku.
Uśmiech mojej prawie-już-ośmiomiesięcznej córki na huśtawce. Ujawniający radośnie, że Maja jest od niedawna unidentką[1].
[1] Wpis mi się dziś rano zdewaluował, albowiem w Majowej paszczy pojawił się ząb nr 2.
EDIT: Dodałam zdjęcia z Alei Niepodległości.
Serial specjalnej troski, ale w pozytywnym sensie. Dwóch muzyków z Nowej Zelandii - Bret i Jermaine - robi karierę w Stanach Zjednoczonych. Kariera im trochę nie wychodzi, głównie za sprawą niezwykle nieutalentowanego menedżera, przy którym Michael Scott to zdolny przedsiębiorca. Mają jedną, za to bardzo zaangażowaną fankę - Mel, która niedwuznacznie daje im na każdym kroku do zrozumienia, że byłaby od tego. Niestety, ani Bret, ani Jermaine nie za bardzo się orientują w kwestiach pościelowych (i ogólnie społecznych), co prowadzi do zabawnych sytuacji.
Serial jest bardzo przerysowany i co chwila w kierunku widza jest puszczane oko. Co jakiś czas pojawiają się zaimprowizowane teledyski, znacznie lepsze niż serialowy repertuar muzyków. W większej dawce niestrawny, ale jak już się przebrnie przez dość siermiężną formę, robi się zabawnie (a czasem przykro/zabawnie).
W ramach wisienki na torcie obejrzałam też pełnometrażowy film z jednym z muzyków z FotC, Jermainem. Lily, pełne kompleksów dziewczę pracujące w hamburgerowym fastfoodzie, zakochuje się w przychodzącym czasem młodzieńcu z grzywką. Młodzieniec na początku jest wprawdzie niezainteresowany uczuciowo, ale kiedy Lily wygrywa z (prawie) wszystkimi w grę komputerową, zaczyna się nieco interesować. Ponieważ ma niezałatwione porachunki ze znajomym z młodości, jedzie z Lily i jej bratem do rodzinnego domu, żeby wrogowi spuścić łomot. Film to typowy Sundance, leniwy, niespieszny, o ludziach, którzy mają problemy z wyrażaniem uczuć. Ładny, trochę pocztówkowych nowozelandzkich pejzaży, trochę introwertycznego patrzenia na buty i dojrzewania do życia z ludźmi.
I tak bym tam przychodziła, bo bardzo lubię ich tapas. I wygodne loże, w których możemy się z cały pierdolnikiem dziecka rozłożyć. Ale tym bardziej lubię, bo nas rozpoznają. Kelnerka stwierdziła, że od naszej ostatniej wizyty córeczka bardzo urosła. Pewnie mówi to każdemu, ale ja takie rzeczy łykam jak pelikan. I wracam.
Zdecydowanie wolę też karmić młodzież poza domem jabłkami niż piersią. Więcej swobody, również w ubiorze.
Otworzyłam nową herbatę z aromatem słodkich migdałów. Daję powąchać TŻ-owi, a potem Mai. Jednocześnie zaczynamy tłumaczyć dziecku:
- Tak pachną migdały. Jak poczujesz taki zapach...
- ... to będzie cyjanek.
Są w życiu pewne epoki. Czas szczeniackości, kiedy się jest głupim i do psa podobnym. Czas rozwijania się, kiedy się kształtują gusta kulturowe (a u niektórych polityczne, ale ja tego genu nie mam). Czas dojrzałości, kiedy się już wie, co dobre, gdzie szukać i co pokazywać innym.
Każde pokolenie ma swojego Elvisa. Dla niektórych to Riedel, dla niektórych Morrison, dla innych ktoś jeszcze. Dla mnie muzyką, która mnie zmieniła, ukształtowała, zrobiła w jakiejś części tą osobą, którą jestem, to Type O Negative. W pewnie wiele innych, ale to był sztandar. Święte koszulki (których nie wolno wyrzucić, mimo że są już zeszmacone noszeniem), koncerty, katalog o dźwięcznej nazwie "hm" (zawierający pół- i nagie męskie zdjęcia). Mimo że się starzałam, poznawałam inne rzeczy, miałam cały czas takie miękkie miejsce dla mrocznego rocka gotyckiego, depresji, świec, aksamitnych sukien i głębokiego głosu Petera Steele'a. Zawdzięczam tej muzyce mnóstwo dobrych, cennych wspomnień, wydarzeń, uczuć, myśli.
Nie spodziewałam się tego, że od wczoraj nie ma Petera Steele'a. Nie będzie nowych płyt, koncertów, wywiadów i zdjęć w prasie muzycznej. Mój Elvis. Koniec muzycznej epoki.
(Wiem, brzmię jak egzaltowana nastolatka, ale to mnie naprawdę obeszło. Naprawdę mi przykro.)
Wyjątkowo trafny.
W uczuciach w tym dniu będzie sporo się działo. Istotne by wśród tych doświadczeń nie zagubić własnych odczuć. W natłoku zdarzeń łatwo zaciera się granica między Tobą samym a drugim człowiekiem.
Oj, łatwo.
Co roku, kiedy wiosenne słońce zaczyna przygrzewać, myślę, że w poprzednich wcieleniach byłam kotem. Leniwym, grzejącym futro w promieniach słońca, liżącym łapę i testowo wysuwającym pazur po pazurze, żeby się przekonać, że wszystkie są sprawne.
W tym roku, grzejąc się w słońcu, prawie co dzień obchodzę swoją okolicę. Taki sąsiedzki patrol. Liczę napotkane koty (dziś 5). Sprawdzam, gdzie rozkwitły tulipany, a gdzie wczoraj jeszcze były pączki. Upewniam się, że to niebieskie to barwinki i odkrywam całą górę barwinków[1] na placu zabaw. Z przyjemnością odkrywam, że wiosna tknęła też niektórych[2] bałaganiarzy i zaczęli z podwórka sprzątać wieloletni pierdolnik.
I tak krążąc, pstrykając setki zdjęć roślinkom i napotkanym kotom, robię sobie też remanent w głowie.
Z jednej strony mam boską stabilizację - w nocy wstać raz albo trzy, żeby nakarmić, rano pojęczeć, że dziecko nie daje spać do 9, przygotować miksowany obiad w czasie drzemki, nakarmić, iść na spacer, poczekać na powrót eloya z pracy, kątem głowy czytając rss-y, wykąpać... Boską, bo kładąc się spać nie myślę ze strachem o następnym dniu. Nie doskwiera mi monotonia, chociaż dzień w dzień to orka z dwoma przerwami kondycyjnymi. Dalej słabo znajduję czas dla siebie, ale - nie okłamujmy się - chodząc do pracy też go nie miałam.
Gdzieś w środku plany mi się uprościły. Wyspać się. Mieć czas na manicure. Móc założyć ciuch bez konieczności rozpinania do karmienia. Zacząć robić wreszcie ten cholerny kurs na prawo jazdy. Pojechać gdzieś, gdzie da się spędzać czas z niespełna 8-miesięcznym dzieckiem.
Z drugiej strony bardziej się boję jutra. Że kiedyś nie dam rady. Że o czymś zapomnę. Że dopadnie nas coś, na co nie będę miała wpływu. Czekam na każdy krok Mai do samodzielności, zaznaczam na liście w głowie pierwszy ząb, próby stawania, gaworzenie. Cieszę się, a jednocześnie napawa mnie to wszystko irracjonalnym strachem. Że nie korzystam z tego, jaka Maja jest dziś, w sposób wystarczający. Ale nie bardzo umiem. Wydzieram z niej uśmiechy, udając, że chcę wygryźć jej brzuszek. Bezwstydnie głaszczę gładką skórę. Wtulam nos w jej włosy. A chciałabym więcej. I szybciej. Cały czas to rozbiegówka przez prawdziwym życiem i prawdziwymi problemami.
Czas przecieka mi między palcami. Zawsze przeciekał, ale teraz chcę, żeby mi coś w tych dłoniach zostało.
[1] Pun intented.
[2] Mnie jeszcze nie, ohydne roślinne złomiszcza z ubiegłego roku dalej pokutują na balkonie.
Jestem inżynierem, więc podobają mi się piosenki, które już znam. Wracam też do tych miejsc, w których było mi miło, nawet kosztem poznawania nowych. Szliśmy dziś powoli przez uliczki dookoła Starego Rynku, wyroiło sporo kawiarni i restauracji, niektóre z obiecującymi drzwiami i nazwami. Z ciekawości zerknęłam na obsmarowaną w programie Magdy Gessler (dość przerażającym, ale nie pozbawionym sensu[1]) grecką restaurację na Wronieckiej - na drzwiach kartka o poszukiwaniu kelnerek i pomocnika w kuchni; nie wiem, czy to dobra wróżba (duży ruch i potrzeba więcej ludzi), czy wręcz przeciwnie (po programie dotychczasowa załoga trzasnęła drzwiami i lepiej się nie pokazywać przez pół roku). W każdym razie poznawanie nowych miejsc to praca na lata, a dziś wróciłam do Chimery, gdzie mają najlepszą herbatę i dobre jedzenie. Lubię upewniać się, że nic się nie zmieniło. I się nie zmieniło.
[1] Smutna to prawda, ale w Polsce kuchnię zagraniczną trzeba robić po polsku, odpowiednio przyprawiając. Niestety, większość restauracji czyni w tym kierunku długi krok do przodu ("staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy krok naprzód"), dodając do każdej potrawy surówkę kapkisz z wiadra i frytki z proszku.
Celowo wybrałam angielski tytuł, bo polski dzisiaj trochę nie zagra.
To film o tym, że warto mieć marzenia. Mały Carl zafascynowany jest podróżnikiem Charlesem Muntzem, który sterowcem poleciał do Ameryki Południowej, odkrył wodospad Paradise Falls i przywiózł szkielet dziwnego stworzenia. Naukowcy oskarżyli go o oszustwo, więc ze swoimi psami wrócił do Ameryki, obiecując przywieźć dziwne stworzenie żywe. Carl poznaje małą Ellie, która - tak jak i on - bawi się w odkrywanie Paradise Falls. Wspólne hobby kończy się często, jak wiadomo, ślubem i tak też było w tym przypadku. Całe życie planowali polecieć do Ameryki Południowej, ale zawsze były pilniejsze wydatki. Xvrql Ryyvr hznełn, Pney mvelgbjnal jvryxą svezą, ceóohwąpą bqxhcvć wrtb qbz, cemljvąmhwr tb qb zvyvban onybavxój m uryrz v bqynghwr fmhxnć fjbwrtb qmvrpvęprtb znemravn.
Pierwsza, krótsza część filmu to piękna i wzruszająca historia o życiu dwojga ludzi. Druga - wyprawa Carla i małego skauta z nadwagą, sympatyczna i zabawna. Bardzo miły film na spokojny sobotni wieczór. Nie wiem, jak sprawdza się w wersji z polskim dubbingiem.