Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Co roku, kiedy wiosenne słońce zaczyna przygrzewać, myślę, że w poprzednich wcieleniach byłam kotem. Leniwym, grzejącym futro w promieniach słońca, liżącym łapę i testowo wysuwającym pazur po pazurze, żeby się przekonać, że wszystkie są sprawne.
W tym roku, grzejąc się w słońcu, prawie co dzień obchodzę swoją okolicę. Taki sąsiedzki patrol. Liczę napotkane koty (dziś 5). Sprawdzam, gdzie rozkwitły tulipany, a gdzie wczoraj jeszcze były pączki. Upewniam się, że to niebieskie to barwinki i odkrywam całą górę barwinków[1] na placu zabaw. Z przyjemnością odkrywam, że wiosna tknęła też niektórych[2] bałaganiarzy i zaczęli z podwórka sprzątać wieloletni pierdolnik.
I tak krążąc, pstrykając setki zdjęć roślinkom i napotkanym kotom, robię sobie też remanent w głowie.
Z jednej strony mam boską stabilizację - w nocy wstać raz albo trzy, żeby nakarmić, rano pojęczeć, że dziecko nie daje spać do 9, przygotować miksowany obiad w czasie drzemki, nakarmić, iść na spacer, poczekać na powrót eloya z pracy, kątem głowy czytając rss-y, wykąpać... Boską, bo kładąc się spać nie myślę ze strachem o następnym dniu. Nie doskwiera mi monotonia, chociaż dzień w dzień to orka z dwoma przerwami kondycyjnymi. Dalej słabo znajduję czas dla siebie, ale - nie okłamujmy się - chodząc do pracy też go nie miałam.
Gdzieś w środku plany mi się uprościły. Wyspać się. Mieć czas na manicure. Móc założyć ciuch bez konieczności rozpinania do karmienia. Zacząć robić wreszcie ten cholerny kurs na prawo jazdy. Pojechać gdzieś, gdzie da się spędzać czas z niespełna 8-miesięcznym dzieckiem.
Z drugiej strony bardziej się boję jutra. Że kiedyś nie dam rady. Że o czymś zapomnę. Że dopadnie nas coś, na co nie będę miała wpływu. Czekam na każdy krok Mai do samodzielności, zaznaczam na liście w głowie pierwszy ząb, próby stawania, gaworzenie. Cieszę się, a jednocześnie napawa mnie to wszystko irracjonalnym strachem. Że nie korzystam z tego, jaka Maja jest dziś, w sposób wystarczający. Ale nie bardzo umiem. Wydzieram z niej uśmiechy, udając, że chcę wygryźć jej brzuszek. Bezwstydnie głaszczę gładką skórę. Wtulam nos w jej włosy. A chciałabym więcej. I szybciej. Cały czas to rozbiegówka przez prawdziwym życiem i prawdziwymi problemami.
Czas przecieka mi między palcami. Zawsze przeciekał, ale teraz chcę, żeby mi coś w tych dłoniach zostało.
[1] Pun intented.
[2] Mnie jeszcze nie, ohydne roślinne złomiszcza z ubiegłego roku dalej pokutują na balkonie.