(Pewnie powinno być tam, gdzie czasem gotuję, ale w zasadzie wzięłam i zrobiłam prawie literalnie według przepisu Szarlotka [http://cukierniczekreacje.blox.pl - link nieaktywny]).
Mam wiele kulinarnych zalet, ale nie należy do nich pieczenie ciastek. Przyznam, że nie boleję nad tym specjalnie, bo w sklepach jest dużo dobrego, a z pieczenia jako takiego lubię dwa etapy - czytanie przepisu i wyjmowanie gotowych ciastek z piekarnika. No ale grudzień, śnieg sypie, TŻ z dzieckiem poszli na sanki, to czas najwyższy wykrzesać z siebie trochę przedgwiazdkowego nastroju. Więc pokrzesałam, miażdżąc kardamon w moździerzu i dosypując nieco skórki pomarańczowej, albowiem jako osoba sprytna skorzystałam z wczorajszych doświadczeń Hanki [2019 - link nieaktywny]. I miałam wielką uciechę, kiedy okazało się, że ulepione kulki z ciasta wyglądają jak psie bobki (myślę, że z ciut sprawniejszym manualnie dzieckiem można lepić, bo kulki nie muszą być ładne, a ciasto dość przyjemne w dotyku, tylko mocno tłuste). A potem uciechy mniej, bo wyszło, że kulki wcale się nie rozlały w śliczne owalne placuszki, tylko zostałyby kulkami, gdybym nie rozpłaszczyła ich łyżką. I mimo krótszego pieczenia wyszły przeraźliwie kruche i suche. Ale, jak wspomniałam, nie czuję do pieczenia ciast specjalnej namiętności i wzajemnie.
Ale są dobre, żeby nie była nasza krzywda.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 19, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 3
Biografie są chyba ciekawe tylko dla ludzi, którzy się opisywaną postacią interesują. Ja o Howardzie Hughesie w życiu nie słyszałam, a jednak film mnie zauroczył. Niekoniecznie ważna jest sama historia jego życia - dążenie do perfekcji w realizowaniu filmów, zamiłowanie do latania i tworzenie konkurencji dla znanej amerykańskiej linii lotniczej PanAm, ale trudna walka z psychozą natręctw, barwny, ale też dość mocno nadwyrężony chorobą Hughesa związek z rudowłosą Katherine Hepburn. I obraz. Film nakręcony jest w niesamowitej palecie kolorów, jesienny, rozświetlony przedziwnym światłem i przez to odrealniony. Wygląda trochę jak niektóre z obyczajowych filmów Woody Allena, dziejące się Nigdziebądź Gdzieś w New Hapshire, zwłaszcza że też jest taki niespieszny narracyjnie. Dodatkowe punkty za DiCaprio, bo w każdym filmie jest kimś innym, wydawałoby się bez żadnego wysiłku. Wprawdzie po doskonałej roli upośledzonego nastolatka w "Co gryzie Gilberta Grape'a" mała psychoza natręctw to nie wyzwanie, ale i tak - był dobry. A jak jeszcze ktoś się interesuje epoką wczesnego Hollywood w latach międzywojennych, to dostanie dużo smacznych kąsków - Avę Garder, Errola Flynna czy wspomnianą już Katherine Hebpurn. I trzeba się zaopatrzyć w prowiant, bo film trwa prawie 3 godziny.
[Tekst "Podniebne kino" do Magazynu Business&Beauty, luty 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 18, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Komentarzy: 1
- Poziom: 3
Pociągnę trochę wątek. Kupiłam dziecku ubranko ze wspomnieniem mojego dzieciństwa - Barbapapami. Tło w body czerwone, oczka stworzeń białe, po 2-3 praniach kolorowe figury nabrały cech zombiesów. I tak - dla mnie niespecjalnie ładne, ale niezamierzenie śmieszne.
I po części nawiązując do komentarzy. Brak kształtowania estetyki od podstaw (przedszkole, szkoła podstawowa) - bardzo mnie boli. Wierzę w że to ładne, co się komu podoba, ale są pewne rzeczy, które ładne nie były i nie będą, chociażby się skichać (ale naprawdę nie umiem wyguglać zdjęcia wspomnianych ohydnych galotów w kolorze majtkowego błękitu). I że zrobienie ładnego może kosztować tyle samo, co brzydkiego (patrz: effuniaki). I że mamy garb z czasów PRL-u, kiedy kupowało się wszystko-jedno, bo akurat było, brzydka bluzka na-po-domu. I jest brzydota zamierzona i kicz. I że czasem (na przykład jak z tym ubrankiem powyżej) miało być dobrze, a wyszło jak zawsze.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 17, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 7
Przed każdą podróżą samolotem staram się o miejsce przy oknie. 75% przyjemności z lotu mam z patrzenia na świat z góry (pozostałe 25% to czekanie na turbulencje, taki ekwiwalent rollercostera, na który już chyba jestem trochę za stara, bo jednak się trochę boję, w przeciwieństwie do latania samolotem). Najpierw pozioma linia pasa nagle odrobinę odchyla się w dół i już. Powietrze i chmury, które muszą być zrobione z waty albo bitej śmietany. Czasem to pofałdowana przestrzeń aż po horyzont, rozświetlana na różowo-złoto słońcem, czasem pomiędzy obłokami widać świat, który wygląda jak makieta kolejki PIKO. Szczególnie lubię miasta. Każde jest inne - Amsterdam to ściśle poukładane układy scalone na wielkiej zielonej płycie głównej, Buenos Aires nocą to regularna, gęsta, iskrząca się siatka świateł, w Morzu Irlandzkim jak falochrony ustawione są małe elektrownie wiatrowe. Do Rzymu wlatuje się od strony morza, prawie że z szumem fal uderzających w piasek plaży, z zachodem słońca za plecami, do San Francisco od strony Zatoki. A Poznań nocą to rozrzucona mała garstka świateł, za to w ciągu dnia dzięki błyskotliwemu pomysłowi projektantów lotniska leci się nad Rynkiem i wzdłuż Świętego Marcina, szlakiem poznańskich zabytków. Skutkiem ubocznym tego pomysłu jest też fakt, że z i do Poznania niewiele lata. Coś za coś.
[Tekst "Przyjemność latania" dla Magazynu Business&Beauty, luty 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 16, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie, Listy spod róży
- Skomentuj
- Poziom: 3
Ładna, pastelowa i urokliwa historia o tym, jak mała dziewczynka z Kansas chciała latać. Nie miała na imię Dorotka, tylko Amelia, więc zamiast latać w domu porwanym przez huragan, latała w skórzanej pilotce oraz w małych, gustownych samolotach. Historia jest po części feministyczna, bo rzecz się działa w latach 20., a kobieta nie dość, że w spodniach, to jeszcze z licencją pilota, budziła z jednej strony podziw, z drugiej zgorszenie, zwłaszcza w tzw. środowisku. Po części też - romantyczna, bo za Amelią stoi i kochający mąż, i wierny kochanek z synkiem. Na plus - sporo ładnych widoków, ładne, eleganckie samolociki dwupłatowe, trochę zabawnych scenek, zwłaszcza przy lądowaniu, świetna Hilary Swank ucharakteryzowana za pomocą zmian w uzębieniu, bo jednak nie zawsze wszyscy Amerykanie mieli jednakowo zgrabne zęby. Na minus - pastelowość tej opowieści zgrzyta w zębach nadmiarem lukru, a do tego jest zwyczajnie nudna. Przez prawie dwie godziny Amelia lata, pozuje do reklam, spotyka się ze znanymi ludźmi, podejmuje leniwe decyzje, czy chce być z mężem, czy z kochankiem i... nic więcej. Natchniona narracja, hollywoodzkie kolory i brak kantów. Nawet katastrofy lotnicze, burze i tragiczny ostatni lot wygląda jak bajce dla dzieci.
[Tekst "Podniebne kino" do Magazynu Business&Beauty, luty 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 16, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
- Poziom: 3
Czy uwaliłam znowu na jeździe po łuku? Ależ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 15, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Moje prawo jazdy
- Komentarze wyłączone
- Poziom: 3
W ramach szeregu mini-katastrof wczoraj wieczorem padł prąd i tak sobie leżał do wczesnych godzin porannych. Zapomniałam już, jak to jest, mimo że wychowałam się w latach, kiedy wyłączenia prądu w ramach 20-tego stopnia zasilania były na porządku dziennym i z rozrywek pozostawało czytanie przy świecach i słuchanie radia na baterie (dla wszystkich) bądź stwarzanie podwalin pod baby-boom (dla starszych). Zapałek wczoraj nie chciało mi się szukać, czekaliśmy więc na włączenie zasilania, barłożąc się na kocykach z poliestru i z uciechą patrząc na koty, które ocierały się o kocyki i iskrzyły jak tramwaje (i, muszę przyznać dla uczciwości, czytając na laptopie zachomikowane archiwa blogowe). I tak sobie rozmawialiśmy z TŻ i z tej rozmowy powstała drążąca nas kwestia: Czemu ktoś produkuje brzydkie rzeczy?
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 15, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarzy: 15
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 14, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Przez ostatnie trzy dni nie wychodziłam z domu, irytując się czekaniem bądź patrzeniem na czynności Złotych Rączek (i zupełnie serio chcę niniejszym pochwalić firmę SPAW, która już po raz kolejny czyni cuda, ratując mnie przed zimnem i zarośnięciem brudem, a do tego zatrudnia sympatycznych i kompetentnych pracowników, którym zależy), więc tym bardziej ucieszyłam się po pierwsze z dnia wolnego od zamieszania związanego z pracami budowlanymi, po drugie z tego, że na Rynku trwał Festiwal Rzeźby Lodowej. Jakoś zrósł mi się z grudniowymi świętami na tyle, że bez chociaż jednego rzutu oka na cudności wycinane piłą, nożem, tasakiem czy przygrzewane żelazkiem mam poczucie niekompletności w grudniu. Tym bardziej się cieszę, bo wygrała jesienna rzeźba z liśćmi, która mi się podobała najbardziej.
Mimo że zimno było obrzydliwie, a śnieg zmienił stan skupienia z iskrzącego puchu na szarobiałą breję, Rynek zimą jest miejscem uroczym. Tłum uśmiechniętych ludzi, stoiska z pajdą chleba ze smalcem ("z dodatkami?", po czym nagle się orientuję, że na chlebie ląduje smażona kiełbacha, cebula i ogórki kiszone), grzanym winem, pasiastymi sweterkami z Ameryki Południowej, dużo dzieci i miłych psów (tu pozdrawiamy panią od trochę większej Mai i biszkoptowej Bezy). I zaciszna Cafe Behemot z nowym szyldem (kot mruga oczami!), gdzie dziecko moje rozpostarło swój urok i pozyskało misia od właściciela (boję się myśleć, co będzie pozyskiwać za parę lat, mrugając kilometrowymi rzęsami i zarzucając złotymi loczkami).
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 12, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 5
RED, czyli "Retired Extremely Dangerous", to stempel jaki agent Frank Moses ma na swojej teczce w CIA. Jak większość emerytów hoduje z pestki awokado, ustawia przed świętami przed domem świecące renifery i dzwoni co jakiś czas do przemiłej urzędniczki, Sarah, w sprawie emerytury, po czym nagle orientuje się, że został przeznaczony do odstrzału, bo w środku nocy w jego domu pojawia się kilkunastu srogo uzbrojonych komandosów. Zgarnia Sarah, której grozi niebezpieczeństwo, i razem z nią i pewnym zapasem srebrnej taśmy (nie dziwmy się zaskoczeniu Sarah, kiedy w jej mieszkaniu pojawia się łysy starszy pan) objeżdża kawałek Stanów, kompletuje ekipę i rozwiązuje tajemnicę zlecenia na uciszenie grupy zaangażowanej w jedną akcję sprzed lat.
Trochę się rozczarowałam. Wprawdzie i klimat świąteczny, fantastyczna obsada, bo i wiecznie sprawny Bruce Willis, psychopatyczni John Malkovich i Richard Dreyfuss, perfekcyjnie (jak dobre wino) starzejący się Morgan Freeman, królewska Helen Mirren i Mary-Louise Parker (o tym jak jest seksowna nie muszę nikogo, kto widział "Weeds", przekonywać), ekranizacja komiksu Warrena Ellisa i spory budżet powinny w efekcie dać zapierający w piersiach wielbiciela strzelanek z przymrużeniem oka spektakl. A nie dały. Jest zabawnie, aktorzy świetni, z wystrzelonych łusek można by usypać gustowny kurhanek dla zabitych agentów, są pościgi, walki na sprzęty biurowe i nie tylko, mały wyścig zbrojeń, ale jest to film do jednorazowego obejrzenia.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 12, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1