Blink blink
Plac Wolności.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Plac Wolności.
[30.11.2014]
Nieco zdradliwie przedzimowe słońce wyciągnęło nas z ciepłego domu na mróz, na Ostrów Tumski i Śródkę. Uzbrojeni w audioprzewodniki - TŻ dla dorosłych, ja z Majutem dla dzieci (wspólne odtwarzacz z kabelkami do dwóch par słuchawek) - weszliśmy w sale Centrum. Od razu powiem, że lepiej, żeby rodzic połączony z dzieckiem był raczej mikrych rozmiarów, bo jedną z atrakcji jest wchodzenie POD makietę i wyglądanie przez kopułki jak surykatka (albo, dla starszych, gadające głowy z Futuramy), a pod makietą jest tak koło metra przestrzeni. Może metr dziesięć. Wyznam, że wiele o historii okolic się nie dowiedziałam, bo polowałyśmy na uśmiechnięte buźki, w które się klikało i miały być podpowiedzi. Niestety, dotyczące tylko lokalizacji następnego czujnika, więc zwiedzanie odbywało się w tempie szybkim. Z przystankiem na grę planszową, zarysowanie śladów "węglem" czy patrzenie przez "lornetki". Pewnie dzieci nieco starsze będą miały więcej cierpliwości, z 5-latką jest szybko. Z uwagi na taki mamy klimat, sorry, lepiej się wybrać latem, bo jednym z elementów questu jest wyjście na taras widokowy, co bez odzieży wierzchniej jest dość, powiedzmy, ekstrawaganckie. Zostawiłam więc dziecko TŻ-owi i wyszłam na 5 zdjęć i jedną panoramkę. Jeszcze żyję, ale trochę zatykało. Co ciekawe, mojego błędnika w ogóle nie ruszyły przeszklone kładki między salami.
Nie wiem, czy warto merytorycznie - mnie się podobało graficznie. Sale są ciekawie zaaranżowane, dużo zabawy światłem, witraże, przesłony. Niespecjalnie lubię zwiedzanie czegokolwiek w trybie autystycznym (ze słuchawkami na uszach), a tu to wymóg.
Bilet rodzinny - 30 zł, w cenie można w ciągu 10 dni wypożyczyć dodatkowo audioprzewodniki po samym Ostrowie. Przed wejściem bardzo przyjemna kawiarnia, gdzie kawa, koktajle, niedrogie ciasta i kanapki robione na miejscu.
Niedomagam ostatnio na energię, listopad mnie przytłoczył namacalnym SAD. Wyciągnę trochę z archiwum, co mi zalegało od dawna.
Kiedyś wjechałam w wiecznie zakorkowaną Naramowicką (dlatego zwłaszcza polecam w weekendy, wtedy mniej) i trafiłam, choć nie bez pewnego kłopotu, do Fortezzy. Nie bez kłopotu, bo hotel/restauracja Fortezza mieści się przy ulicy Dworskiej, która nie jest oznaczona na tabliczce. Warto, nie tylko ze względu na bogate menu z elementami sezonowymi - dobrze przyprawione zupy, duże porcje obiadowe, ciekawe przystawki (podobno jest dobra pizza). Budynek powstał na bazie starego fortu Fergusson, jego ceglane ściany są elementem nowoczesnej architektury, dużo szkła i przestrzeni. Lokal jest raczej biznesowo-okazjonalny. Można wejść bez schodów z poziomu parkingu. Dla dzieci jest zaaranżowany fajny kącik z akwarium, wykładziną i zabawkami, w pewnej odległości od stolików.
Poznikało ostatnio kilka restauracji egzotycznych (Warung Bali, Shivaz), na szczęście pojawiła się nowa restauracja indyjska Tavaa. Mieści się na pięterku (niestety, schody) z pięknym widokiem na Ratajczaka. Tym bardziej widok można podziwiać, że dwa stoliki (dwuosobowe) stoją w witrynce nad ulicą; można robić za żywą reklamę restauracji. Menu jest dość krótkie, ale zawiera wszystkie indyjskie pewniaki - tikka masalę, butter chicken, raitę czy dania tandoori, dodatkowo jest sporo dań wegetariańskich. Znajomy Hindus wyżej ocenił Taveę niż Taj India na Malcie.
Do Trattorii zabrali mnie E. i S. na bardzo miły lancz. To filia restauracji w Przeźmierowie, o której już kiedyś pisałam, tyle że nastawiona bardziej na ofertę lanczową czy wieczory z winem. Wielki krąg wonnego sera na środku, pod ścianami regały z butelkami, bardzo uczynna i szybka obsługa (już dawno nie byłam w restauracji, w której ktoś upierał się przy trzymaniu mi odzieży wierzchniej).
O Cafe Blubra też już wspominałam przy okazji zwiedzania Szamarza, spędziłam tam miłą chwilę z C. na kawie. Kilka schodków do sutereny, wygodne kanapy, do kawy (niestety, nie ma ekspresu, jest tylko "z dripa") na miejscu pieczone ciasta i ciastka. Dużo książek, można sobie z czymś smacznym usiąść i zostać. Z facebookowego profilu wiem (oprócz aktualności z Rynku Jeżyckiego), że dzieją się tam rękodzielnicze warsztaty i akcje wspomagające np. dzikie koty.
Z kolei do Cafe Bimba nie trzeba wchodzić w ogóle, bo można usiąść przy niej na ulicy (krzesła nie są zbyt wygodne, jednak). Ale wejść warto, bo mieści się w zabytkowym wagonie tramwajowym. Jest chleb ze smalcem, rogale marcińskie, czasem zupa i dobra kawa. Co lubię, to że można patrzeć na Poznań przemieszczający się w jedną i drugą stronę, psy na trawniku, tramwaje i murale na Zielonej.
Adresy:
Nawiązując do tytułu, w księgarniach wysyp fajnych książek kucharskich, których nie mam: O jabłkach Elizy Mórawskiej, What Katie Ate Katie Quinn Davies czy Moja mała francuska kuchnia Rachel Khoo. Żadna aluzja, tak tylko wspominam.
Jeśli jutro nie macie (poza pójściem na Świętomarcińską Paradę, wiadomo) co robić, to za umiarkowaną (14 zł/osoby) można zobaczyć w CH Pestka wystawę budowli z klocków Lego. Jest WSZYSTKO - volkswagen "Beetle", Pałac Kultury, Taj Mahal, wieża Eiffla, smoki atakujące zamek, scenki z Duplo, Heartlake City, pożar w szpitalu, 11-metrowy Tytanik i inne dobra. Ciężko się fotografuje, bo wszystko za plastikiem, ale czasem można interaktywnie plastiku dotknąć (Majuta zachwyciła atakująca żmija) albo uruchomić to i owo przyciskiem. Wystawa w Poznaniu jest do 7.12, potem - od 13.12 - w Warszawie.
(Proszę tak do 20 grudnia).
Cytadela, Cmentarz Wojenny Wspólnoty Brytyjskiej. Szukałyśmy z Majutem jednorożców na nagrobkach. Znalazłyśmy tygrysa.