Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Mama W. bije się z myślami, bo do tej pory nie zostawiała go - poza jednym razem - nigdy samego. Zazdrości mi, że wymykam się na śniadanie, kiedy rozpoczyna się czas zabawy swobodnej. Mama K. jest śliczna, z prostymi czarnymi brwiami, w egzotycznych spodniach, z wąskimi stopami. Nie martw się, mamo W., mówi. Bo mama W. się martwi. Mam na imię M., - mówi tata małej H. z grupy obok. Czytasz nowego Austera? - pyta mama trójki dzieci, muzykolog (bluzka w kwiaty i śliczne beżowe spodnie na szelkach), z czego jedno na studiach, a drugie je kaszę jaglaną w sali z moją córką. - Ja też zaczęłam, podoba Ci się? Tłoczymy się w szatni, na niskich ławeczkach i czekamy z niepokojem na odgłos płaczu z sali. Na trzaśnięcie drzwi, czy przypadkiem nie wyleci z jakąś dramą nieletni. Chyba bardziej to potrzebne rodzicom, a nie dzieciom. Dzieci, kiedy tracą z oczu rodziców, nagle zaczynają być sprawniejsze, sprytniejsze i bardziej zorganizowane. Maj wprawdzie wyniośle olewa śniadania, pije wodę zamiast, ale w obiedzie uczestniczy z radością. Dziś odkrył, że lubi racuchy (oczywiście powitane najpierw firmowym "nie chcę! nie jubię! nie mam apetitu!", ale kiedy zajrzałam przez szparę w drzwiach, wciągał drugiego z dużym zaangażowaniem).
Na początku był atak paniki, wczoraj spokojny sen po obiedzie, dzisiaj już słyszę, że możemy jutro wrócić. Sama nie łapię jeszcze rytmu, z wcześniejszym wstawaniem, ze wspólnym powrotem, podczas którego zrobienie zakupów uzależnione jest od tego, czy dziewczę nie przyśnie mi w foteliku (jak dziś).
Każde dziecko jest inne, każdy rodzic ma inne traumy i strachy. To, co mi się podoba, to nadzieja, że się da. W dzieciach jest instynktowna, ja sobie ją wyrabiam, siedząc w szatni na niskiej ławeczce.
Jednego, małego. Maj sobie wybrał.
Zaszedł mnie znienacka. Zajęta byłam przeglądaniem wakacyjnych zdjęć, praniem powakacyjnej garderoby, wietrzeniem głowy ze wspomnień, a tu nagle jutro TŻ prowadzi do przedszkola naszą już trzyletnią córkę (bo ja idę się szkolić).
Zaraz pod Berlinem, w odległości nawet nie pozwalającej na drzemkę podczas jazdy (nieco ubolewałam), jest Poczdam. A w Poczdamie same parki i ogrody, zabytkowe wille i świat zamożnych Niemiec prawie jak sprzed wojny. Od dawna chciałam pojechać do letniego pałacu Sanssouci [1], ale jakoś mi się nie składało. I mimo że tłumy turystów (również azjatyckich), że zwiedzanie biletowane (ale tylko zamek, park bezpłatny), że park jest raczej do oglądania, a nie do bycia w, to miłe miejsce. Z kaczkami do karmienia, kamyczkami do wrzucania, kwiatkami do wąchania. Bardzo mnie ujęły ekonomiczne szklarenki na rośliny w postaci drzwi w murku - otwarte, roślinka się wietrzy, zamknięte - się grzeje za szybą. Nieco mniej - brak koszy na śmieci, przez co trzeba maszerować ze śmieciami przez cały ogród. Słabe.
Umówmy się też, że to ja się upieram, żeby jakieś parki, pałace i ławki. Majutowi wystarczają kamyczki i studzienki ściekowe. I murki.
Nie trafiłam na poczdamską starówkę, głównie dlatego, że skusił mnie papierowy przewodnik na restaurację[2] pośrodku niczego (a konkretnie w samym środku ogródków działkowych), w której są najładniejsze zachody słońca. I owszem, są całkiem-całkiem. Dla dzieci jest menu drukowane na papierze rysunkowym, w komplecie z kredkami, więc po wyborze (albo przed) można pomalować. I można bezglutenowy makaron, wot Europa.
[1] Bez trosk. Idealne na wakacje.
[2] Am Pfingsberg, nazwa absolutnie nie do wymówienia, ale jedzenie mają zacne, a ich jabłkowy szprycer uratował mój wieczór.
W Muzeum Historii Naturalnej zakochałam się po zdjęciach na Jonesblogu. Oczywiście moje zdjęcia nie mogą się równać, ale Muzeum Historii Naturalnej jest niesamowite rzeczywiście. Taki spełniony sen szalonego alchemika, z tymi wszystkimi słojami w zalewie, malowniczymi wypchanymi zwierzętami i ażurową klatką schodową. I ogromnym, wielce włochatym mamutem. Z windą, gdzie trzeba. I z lupkami, pod którymi można oglądać jakieś mikre szczątki żyjątek. I z okrągłą, ogromną kanapą, na której kilkanaście osób może się położyć i obejrzeć na suficie film o kosmosie (wprawdzie po niemiecku, ale i tak).
A już całkiem wzruszyło mnie, że - w przeciwieństwie do większości przybytków rodzaju dowolnego - oprócz kawiarni i sklepu z pamiątkami (oczywiście przy wyjściu), w Muzeum znajduje się strefa piknikowa, gdzie można spożyć własne przyniesione jedzenie. Bo czemu nie.
PS Okrutnie mnie rozbawiła zorganizowana wycieczka rodaków, której przewodnik w hallu oznajmił, że mają na obczaj tego muzeum godzinę. Nawet z niechętną młodzieżą (mimo teoretycznych zachwytów, że szkielety i dinozaury!, zainteresowania starczyło na wejście; potem już wlekliśmy prawie że za uszy, słysząc o kolejnych rzeczach, których dziecko nasze jedyne nie chce. A było ich dużo), spędziliśmy wśród eksponatów prawie 2 godziny i zobaczyliśmy mały kawałek.