Więcej o
Fotografia+
Do niedawna poruszałam się stałymi ścieżkami. Tędy do pracy, tędy na zakupy, tędy na jogę, tędy do restauracji; zmiany w rutynie związane były raczej z przeprowadzkami (czy to służbowymi, czy też prywatnymi) niż z chęcią - pun intended - poznania. Autobusem 68 zawsze jeździłam albo do skrzyżowania z tramwajem PST, albo pod pomnik Mickiewicza, albo na dworzec. I od zawsze chciałam wysiąść na rogu ulic Przepadek i Niepodległości, tylko zawsze jakoś brakowało mi motywacji. Do dziś. Bo... czemu nie?
Żeby dotrzeć do centrum, wystarczy przejść krótką i malowniczą ulicą o dźwięcznej nazwie Święty Wojciech (nie: Świętego Wojciecha, bo ŚW to nazwa dawnej podpoznańskiej osady, która została włączona do Poznania pod koniec XVIII w.). Przez chwilę poczułam się jak przewodnik wycieczki: po lewej Pomnik Żołnierzy Armii Poznań[1], po prawej tajemniczy ogród[2], znowu po lewej kościół Św. Wojciecha, po prawej piękny budynek Duszpasterstwa Akademickiego, po lewej zabudowania Zakonu Karmelitek Bosych, a potem mała zgrabna uliczka ze ślicznymi kamieniczkami. Dziękuję, można przestać robić zdjęcia i podnosić głowę wysoko.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] I znowu zrobiło mi się przykro, kiedy zobaczyłam walające się butelki, papierowe opakowania i niedopałki. Miejsce turystyczne bądź co bądź (trzech Niemców w sandałach, grupka czterech emopanien i para z pieskiem o dźwięcznym imieniu Delma), trochę obciach.
[2] Brama była zachęcająco otwarta, ale zostawiłam sobie na następną wycieczkę. Coś ładnego tam jest czy mnie wyproszą, gdy tylko postawię stopę za zabytkowym płotem?
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 23, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 10
Wychowywałam się w mieście bez tramwajów. Przy okazji wizyt w Warszawie, tramwaj mnie przestraszył, bo wyglądał jak trochę mniejszy pociąg, a pociągu trzeba się strzec, bo wiadomo. Kiedyś chyba też jechałam tramwajem w Toruniu, ale bez rewelacji. A do poznańskich tramwajów poczułam ogromną sympatię od pierwszego wejrzenia. Do dziś wolę jeździć tramwajem niż autobusem, lubię kołysanie, nagłe zwroty na zakrętach, dźwięk przesuwającej się zwrotnicy[1] i miasto płynnie przesuwające się za oknem. I dziś pierwszy raz jechałam tramwajem z córką. Podobało się, mimo braku klimatyzacji i gorąca.
Trasa PST (Poznańskiego Szybkiego Tramwaju) jest niespecjalnie długa - 6 przystanków, ale warto się nią przejechać turystycznie (chociaż większość trasy pokonuje w wykopie) ze względu na przystanki. Od zawsze każdy miał swój kolor, od kilku lat każdy[3] dodatkowo jest pomalowany tematycznie [2019 - link nieaktualny]. Najbardziej lubię przystanek Słowiańska:
GALERIA ZDJĘĆ. Oraz kilka wpisów na blogu obok (bo, nie ukrywam, popełniłam trochę autokanibalizmu).
[1] I oczywiście wart każdych pieniędzy widok motorniczego, który na skrzyżowaniu łapie wielką metalową sztabę[2] i wyskakuje z tramwaju, budząc popłoch wśród kierowców nienawykłych, że im przyłoży w przednią szybę.
[2] I przesuwa nią zwrotnicę, która się zacięła.
[3] Oprócz przystanku Kurpińskiego, który jest zwyczajnie bury i pomazany. A szkoda. I oprócz Sobieskiego, który jest typową zajezdnią w plenerze.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 21, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Z dzieckiem zyskuję na pewności siebie. Zaczepiłam dzisiaj dziewczęta z psami rasy haszczak z nieśmiałą sugestią, że moja córka (robiąca na widok psa wiatrak rękami i nogami) chętnie by pogłaskała pieska, jeśli można. Było można. Wybrałam tego bliżej nas, bo miał śliczne niebieskie oczy. Dziewczynka skonstatowała: "To ten łagodniejszy". Zapytałam, jak ma na imię. "Furia".
Zdjęcia starsze, ale haszczaki te same.
PS Ta druga ma na imię Frajda.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 19, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 7
Skwapliwie wykorzystałam nagły spadek temperatury (jednak 37 stopni Celsjusza nie nadaje się do opuszczania miejsca zakwaterowania), żeby ponownie pojechać do Rogalina. To taki lokalny turystyczny pewniak. Dwa lata temu pałac był jeszcze w remoncie; mimo upału wtedy głównie krążyliśmy w okolicy kaplicy Marcelina, po parku pałacowym i wśród dębów.
Pałac jest spory - dwie kondygnacje, dwa skrzydła dla służby - ale przeważnie pusty. Trochę szkoda, bo takie miejsce powinno żyć. Kilka pokoi w skrzydle do oglądania, trochę obrazów, mebli i pamiątek po Edwardzie Raczyńskim. Ładnie i zgrabnie, ale do bólu turystycznie. Przed pałacem i za (przed ogrodem) sporo gołej ziemi; pozostałość po remoncie czy tak ma już być docelowo? Ubogo, zwłaszcza w zestawieniu z elegancją i rozmachem pałacu.
Co ciekawe, wszędzie gdzie indziej zieleń zadbana prawie że pod linijkę.
Zachwyciła mnie galeria malarstwa w oszklonym pawilonie w ogrodzie. Odnowionego Matejkę można w zasadzie w ciemno rozpoznać po rozmachu. Sporo psychodelicznego Malczewskiego. Piękny bokeh u Pankiewicza. Uroczy kotek na pierwszym planie "Zuzanny i starców". Maj nie był obrazami specjalnie zachwycony, więcej fajnych rzeczy było w Powozowni - bryczki, dorożki, pierwsze taksówki. Urocze, chociaż malutkie i niskie.
Duży punkt za restaurację "Dwa pokoje z kuchnią" - wprawdzie menu bardzo staropolsko-turystyczne (czernina i naleśniki), ale jest gdzie usiąść, zasilić energią ze słoiczka małego człowieka i wypić affogato (nie żeby było w karcie, ale byli chętni do zaeksperymentowania na żywym organizmie klienta; klient pozostał zachwycony).
Lubię Rogalin za rozmach i uporządkowanie. Za zaakcentowanie turystyki, czasem tłumy kręcące się w tę i nazad po alejkach, ale i miejsca, gdzie można przez parę minut popatrzeć samemu w niebo.
Następnym razem wrócimy już z mobilnym Majem na odkrywanie świata łąk i dębów. Za dwa-trzy lata.
Bardzo zgrabna i z ładnymi zdjęciami strona pałacu. Zdjęcia z 2010 i z 2008.
Dla Szkotów i Poznaniaków: 16 zł za dwa normalne bilety + 12 zł za używanie aparatu innego niż idiotenkamera.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 19, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tag:
rogalin
- Skomentuj
Upał zelżał, kiedy niespiesznie wracałam wieczorem do domu. Uciekł mi autobus, siedziałam z książką na przystanku, niespiesznie przerzucając kolejne strony opowieści o Toskanii. Przystanek powoli się zapełniał. Jedna pani, druga pani, para w sandałach, w końcu dwie ładne Azjatki z zakupami. Przyglądają się rozkładowi, wreszcie jedna podchodzi do siedzącej obok mnie dziewczyny i ze sporym skupieniem zadaje pytanie wyuczoną polszczyzną: "Ile kosztuje?". W powietrzu zawisła niejaka konsternacja. Azjatka powtarza wolno i wyraźnie: "Ile kosztuje?". Dziewczyna pyta: "Ale co? Bilet? 15-minutowy?". Azjatka z błyskiem zrozumienia i szerokim uśmiechem: "Która godzina!".
I tak cały czas zbierało się na burzę, kiedy wracałam chodnikiem pod lipowym tunelem (co ciekawe, w tym roku lipy we wsi nie pachniały, prawdziwy zapach poczułam tylko w Sopocie i było to tak niespodziewane, że pół wieczora mi zajęło zastanawianie się, co tak pachnie). Ale w końcu się nie zebrało.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 17, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2