Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Ale chciałam równouprawnienie, to mam. TŻ nosił Maja w chuście (budząc entuzjazm ludności lokalnej spod sklepu monopolowego), a ja poza zwyczajowym hołdowaniem nałogowi (mam na imię Zuza i mogę przestać robić zdjęcia w każdej chwili) musiałam wziąć patol i rzucać. Kasztany na Ostrowie Tumskim same się nie pozbierają.
Ostrów się zmienia. Są i nowe kłódeczki na moście, jest i szeroko zakrojony remont budynków na ryneczku. Wprawdzie zmienia się nie tak dynamicznie, jakbym chciała, niekoniecznie w takim kierunku, jaki mi się wymarzył (z małymi tematycznymi sklepikami, targiem różności do weekend na ryneczku, co najmniej dwiema kawiarenkami i ławeczkami), ale te rusztowania sugerują krok w dobrą stronę:
A pewne rzeczy się nie zmieniają. Kolejne sesje zdjęciowe na moście Jordana (chociaż niespecjalnie zazdroszczę roznegliżowanym pannom młodym, bo wiało piekielnie). Kałuże na bruku za katedralnym ogrodem. I koty. Już zaczęłam marudzić, że taki spacer bez kotów to żaden spacer, kiedy spod samochodu łypnęło na mnie 8 zielonkawych ślepek, a za chwilę wynurzył się kot piąty, którego przez moment posądziłam o bycie matką maluchów, ale szybko okazało się, że ewentualnie to mógłby być ich ojcem z przyczyn obiektywnych, które dumnie prezentował pod ogonem. Niedwuznacznie dawał mi do zrozumienia, że chciałby władować mi się na kolana i tam zostać, podobnie jak przed rokiem. Lubię, jak koty mają swoje miejsca. Szósty kot siedział w uliczce Św. Jacka, a siódmy i ósmy bawiły się przy matce na podwórku domu z figurą.
Na szczęście nawet w tych samych miejscach za każdym razem jestem w stanie znaleźć coś innego niż poprzednio.
Bardzo lubię, jak ktoś poświęca mi uwagę. Z równą przyjemnością spędzałam czas na jodze, gdzie pani Inka tłumaczyła mi, jak zrobić Psa z Głową W Dole, co podczas nielicznych okazji, kiedy ktoś wróżył mi z kart czy stawiał horoskop (przy czym w tym drugim przypadku doskonale zdaję sobie sprawę, że chodzi o efekt terapeutyczny, a nie przewidywanie przyszłości, co nie zmienia faktu, że czuję się zaopiekowana). Dzisiaj do listy mogę dopisać masaż twarzy w gabinecie ASHA. A. ma fantastycznie ciepłe i delikatne dłonie, a do tego niesamowitą umiejętność uspokajania. Królowa jest zrelaksowana. I zachwycona.
Do tego nie ma nic lepszego niż spacer małymi uliczkami w świetle zachodzącego słońca. Z jesiennymi kwiatami obrastającymi płoty i przyjacielskim szanuarem, który specjalnie dla mnie i Maja wspiął się po siatce, żeby nas omruczeć i owinąć się dookoła nas ogonem.
Lało od rana. Było buro, brzydko i ciemno. Szłyśmy z Majem pod tęczowym parasolem i mimo początkowej irytacji zdałam sobie sprawę, że to było bardzo dobre lato. Ciepłe, słoneczne i pełne kolorów.
Od lewej z góry:
W większym formacie (i w ogóle to trzymajcie kciuki za koty Hanki, co?)
Krześlice to historia z happy endem, chociaż w trakcie bywało jak zwykle - "Po wojnie Krześlice przejęła Spółdzielnia Produkcyjna, a w 1950 r. PGR w Pomarzanowicach. Pałac stopniowo popadał w ruinę, a w 1971 roku zawaliła się część frontowa skrzydła wschodniego". Dziś jest hotel z klimatycznymi meblami, sauną, wifi i kortami tenisowymi. Doskonałe miejsce na takie bardziej frymuśne wesele, świetne na wypicie popołudniowej latte i trening chodzenia po schodach, trochę gorsze na jedzenie nawet niedzielnego obiadu, bo zawartość karty jest dość wysoko notowana. Za to w parku są niezjedzone przez owada o przeraźliwie długiej nazwie kasztanowce, można więc uznać, że z jednym dojrzałym kasztanem w kieszeni jesień w Wielkopolsce została rozpoczęta.
EDIT: Na fali radości sklejania panoram pałac w Krześlicach od tyłu i od frontu:
Dostosowaliśmy się do poziomu wzrostu najmłodszego uczestnika wycieczki i pojechaliśmy do Skansenu Miniatur w Pobiedziskach. Wreszcie Maj miał miał świat na wysokości swojego wzroku, chociaż o wiele ciekawsze były kamyczki i liście. A i mnie to miejsce bardzo ucieszyło, bo od dziecka uwielbiałam wszelkie makiety, miniaturowe domki z kartonu, zamki i oczywiście tory i pociągi (tu, niestety, pociąg nie był jezdny, a szkoda).
Skansen jest malutki, budynków jest kilkanaście, ale warto - nawet paskudna bryła Arsenału na poznańskim Starym Rynku wygląda zgrabnie. Kilku miejsc nie znałam i czaję się, przyznaję, na taki pałac w Czerniejewie. Zachęcona makietą rynku w Pobiedziskach, wymyśliłam, że pojedziemy tam na obiad. Zapomniałam, że to polskie małe miasteczko, gdzie czas zatrzymał się 30 lat temu, jakby nie istniał internet, a najnowszy sezon True Blood czy House'a nie był na wyciągniecie ręki w dowolnym miejscu na świecie. Z jednej strony małe miasteczka są niesamowicie smutne, ożywają chyba tylko, kiedy do kościoła idzie pielgrzymka. Z drugiej - zawsze mam tam poczucie spokoju i zen, którego mi zwykle w życiu brakuje. Ławka pod drzewem z widokiem na przechodzących ludzi, letni ciepły wieczór i świadomość, że do niczego i nigdzie się nie trzeba spieszyć, tylko można usiąść i patrzeć. Bo i niewiele więcej można robić. W W Pobiedziskach na rynku do wyboru jest budka z lodami, kurczak z rożna (chyba zamknięty) i całkiem niezła restauracja hotelowa z bardzo dobrym żurkiem i przyzwoitymi pierogami. I fontanna z Czechem, Rusem i Bohaterskim Lechem.
Wstęp do skansenu: 5 zł od dorosłego. Dzieci do lat 4: darmo. Restauracja Bachus - taniej niż w Poznaniu.