Mam słabość do bardzo złych filmów. Oczywiście nie wszystkich, bo takiego "Resident Evil" to nie zmogłam. Lubię filmy robione z przymrużeniem oka albo robione tak nieudolnie, że dłoń sama układa się w sposób wygodny do #facepalma. Przyznam, że nie zawsze[1] mi się chce szukać, na szczęście nasza telewizja publiczna w ramach misji nieodmiennie dostarcza. Ostatnio kątem oka w telewizji miałam okazję obejrzeć kilka filmów. I tak:
Numer jeden, absolutny zachwyt. "Mały Nicky". Doskonała obsada - Harvey Keitel, Patricia Arquette, Kevin Nealon, Quentin Tarantino, Adam Sandler (wiem, wiem, to powinno zdyskwalifikować film od ręki, ale nie - z wykrzywioną gębą jest świetny) czy sam Ozzy Osborne, a treść przeraźliwa - w piekle uber-diabeł oświadcza, że nie wyznacza następcy, tylko sam będzie rządził. Dwaj starsi synowie się irytują i zwiewają na Ziemię, gdzie zaczynają tworzyć nowe piekło. Najmłodszy, jak w ruskiej bajce, jest tym dobrym i idzie polować na braci, żeby uratować Ziemię i piekło. Jakiekolwiek opisy nie zastąpią oglądania, bo w zasadzie każda scena jest cudem - codzienne karanie Adolfa Hitlera o 16 za pomocą ananasa, bujne piersi wyrastające na głowie Nealona, diabeł, który wyjmuje *się* z nosa człowieka, Adam Sandler w białym dresiku z różowymi paskami czy odwieczna walka dobra ze złem na poduszki i smażone kurczaki.
Drugi, trochę mniej uroczy, acz również, to Shoot 'Em Up z Monicą Bellucci oraz Clivem Drewnianą Gębą Owenem, którzy grają odpowiednio damę damę negocjowalnego afektu i szybkostrzelnego pistolero i chronią świeżo narodzone dziecko przez złymi facetami. Bellucci głównie emituje bujny biust, krzyczy z przerażeniem i się chowa, a Owen wykonuje cuda ze sznurami, schodami, podajnikiem przemysłowym i dowolnymi artefaktami, trzymając dziecko i pistolet, z którego lecą nielimitowane naboje, zabijając marne 106 osób.
Trzeci, z kolei megasłaby, Super zioło - dwaj hobbyści-palacze wyhodowali zioło wspomagające walory intelektualne i dostali się na Harvard, gdzie zaliczali panienki i kolokwia, aż zioło im się skończyło. W celu poprawy warunków intelektualnych wykopali zwłoki prezydenta Quincy'ego Adamsa i wypalili. Nie poprawiło im. Nie pamiętam, jak się skończyło, bo poszłam spać.
Czwarty już jak najbardziej celowo: Machete. To bardzo zły film bardzo dobrego reżysera, który umie doskonale robić złe filmy. Ogromna liczba trupów, odkrywcze rozwiązania typu zjazd z okna na ludzkim jelicie, krew, krew, dużo krwi, piękne kobiety - wychudzona, ale urocza Michelle Rodriguez w skórzanym staniku, słodka Jessica Alba w gustownych szpileczkach i ochoczo pokazująca całkiem niezły biust Lindsay Lohan. Sporo zabójstw następuje z użyciem sprzętów domowych - korkociągu, termometru do mięsa, kosiarki czy ozdób biurkowych. Dużo wybuchów, tuningowanych samochodów, które potrafią fantastycznie się kiwać na kołach i cały zestaw oldskulowych aktorów w roli bedgajów - Don Johnson, Steven Seagal, Robert de Niro czy Jeff Fahey. I sam Machete - człowiek składający się z jednej wielkiej blizny, za to obdarzony sprawnymi dłońmi wielkim powodzeniem u płci przeciwnej.
I, last but not least, gorąco polecam blog 4morons [2019 - link nieaktywny].
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 16, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Kiedyś, w czasach bujnej młodości, stylizowałam się na Mrok. Przez duże M. Szczęśliwie nie było wtedy emo, screamo i tego całego sztafażu, że się siada w kątku i płacze (głównie przez mega idiotyczną fryzurę, taką jak wszyscy w szkole), bo pewnie bym słuchała i siedziała w kątku. W międzyczasie trochę dojrzałam i przestałam lubić ciemność. Nawet spać wolę w środku dnia, na słoneczku. Tak mnie naszło dzisiaj, jak wracałam z tej gorszej części wsi[1] o godzinie 16:45, wlokąc się przez noc, z rzadka rozświetlaną latarniami. Że nie lubię. Wolę czyste niebo, które przeradza się w kolorowy zachód słońca i widok małego świata w kroplach wody na czubkach igieł sosny czy małe tęcze na zauważonej dzisiaj kryształowej pokrywce od cukiernicy nonszalancko położonej na hydrancie.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Bo jak chyba wszystkie miejsca na świecie[2], wieś moja jest podzielona na część właściwą, w której mieszkam i część za uczęszczaną drogą krajową, gdzie wprawdzie fajny sklep z mięsem[3] i fajny warzywniak oraz jedyny we wsi większy sklep ogólnospożywczy (nie liczę Biedronki), ale przechodzi się wzdłuż nieustającego ruchu samochodowego po niezdecydowanym pożal-się-bogini chodniku-ścieżce-rowerowej za pieniądze z Unii oraz przez mega skrzyżowanie, gdzie na światłach się czeka koło 7 minut czasem, więc - co zrozumiałe - chodzić tam nie lubię.
[2] Moje rodzinne miasto było podzielone na miasto właściwe i Zawiśle, które - jak sama nazwa wskazuje - było za Wisłą, miasto TŻ - na miasto właściwe i "za torami".
[3] A zaprawdę powiadam wam, naprędce sklecona ze świeżej cielęciny, czerwonej cebuli, ziemniaków, oliwy i tymianku pieczeń wyszła co najmniej przyzwoicie.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 15, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Lubię skandynawskie kryminały za klimat. Za detaliczny opis dnia codziennego, papierkologię w komendzie, zmarznięte ręce, problemy z robotnikami i mozolne szczegóły śledztwa. Za umiejętność działania na moich emocjach, na zainteresowanie mnie intrygą, podanie mi jej jak na tacy, bo zwykle wiem więcej niż prowadzący śledztwo policjant, co daje takie miłe poczucie uczestniczenia w śledztwie i czasem chęć krzyknięcia "Za tobą jest, tam stoi, odwróć się wreszcie!". Jednocześnie jest to wada tych kryminałów - żeby nawlec wydarzenia na sznur, tworząc misterną konstrukcję, żeby pokazać ukochaną policjanta, jego dom, zwyczaje przedsenne, myśli, przestępcę, detalicznie opisać każdą z ofiar, trzeba stron. I przyznam, że coraz mniej chętnie podchodzę do książek, które mają po 400, 500 i więcej stron (dlatego na razie szkoda mi czasu na "Millenium", chociaż podobno warto). Jakoś mnie to przeładowuje, nie odbieram tego jako przyjemności dłuższego przebywania z bohaterem, wolałabym dwie krótsze, odrębne historie niż jedną długą.
Harry Hole jest prywatnie niezbyt szczęśliwym, acz już niepijącym alkoholikiem, a służbowo specjalistą od seryjnych morderców. Trochę pech, bo mieszka w niewielkiej i spokojnej Norwegii, gdzie łatwo o bar, a przestępstwa raczej są z tych przypadkowych. Oczywiście, w myśl zasady strzelby na ścianie, do czasu. Harry łączy przypadki zniknięć zamężnych kobiet, które zupełnie bez śladu ulatniają się z domu, z otrzymanym jakiś czas temu anonimowym listem od kogoś podpisującego się Bałwan. Skojarzenie jest dość oczywiste, bo na miejscu zniknięcia ktoś lepi bałwany, patrzące w głąb domu ofiary.
Książka mimo nieco nadmiarowej objętości smaczna, w Polsce wyszło jeszcze 6 innych tego autora. Mam nadzieję, że kontynuują wątek tajemniczego odgrzybiacza, który pojawia się w domu komisarza, wykonuje swoją pracę, nie bierze pieniędzy i znika.
Inne tego autora:
#40
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 15, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
kryminal, panowie, 2010
- Komentarzy: 11
Kawiarnie dzielimy na te, w których są sale dla niepalących, i te, w których nie. Tym drugim dziękujemy.
Kawiarnie dzielimy na te, które serwują śniadania, i na te, które nie. Drugą kategorię pomijamy, bo chwilowo nie jest mi do szczęścia potrzebna.
Potem dzielimy kawiarnie na te, które podają śniadania w niedzielę, i na te, które nie. Drugą kategorię pomijamy, acz przyznam, że podnosi mi się poziom irytacji, bo akurat w niedzielny poranek gna mnie, żeby dostać ładnie i dużo pod nos, z ciepłą kawą z pianką i z przybraniem z plasterka karbowanego ogórka. Tak odpadła mi wyszperana w sieci Amarena, która dumnie obwieszcza, że śniadania od 9 do 12, ale w niedzielę ma czynne od 12 czy Chimera, która o 12 otwiera kuchnię, a wcześniej proponuje ciasto i herbatę.
Ponieważ każde z nas lubi co innego, dzielimy kawiarnia na te, co dla każdego coś miłego i na te, które ewentualnie proponują tosta z chleba tostowego i sałatkę. Drugą kategorię pomijamy.
Teraz jeszcze doszedł nam jeszcze jeden podział, niestety najważniejszy. Kawiarnie dzielimy na te, co nie mają schodów i niezabezpieczonych dziur w podłodze, i na te, co mają. Niestety, Stary Młynek na Żydowskiej ma. I jednak chyba chwilowo skończy się śniadaniowe rozpasanie, bo jedzenie w turach jak na wczasach w OWP, kiedy jedna tura je, a druga chodzi w tę i z powrotem po czterech schodach i ratuje spadającą z podeściku młodzież, która jednak nie ma instynktu samozachowawczego i na każdą próbę naprostowania na nieco bezpieczniejsze rozrywki reaguje żywiołowym protestem, to jednak nie jest optymalny sposób na niedzielny poranek.
Poza tym poproszę więcej takiego listopada. Oślepiające słonko, błękit nieba z rzadka przerywany białym pasmem obłoczków i 15 celsjuszów. Grzech dziecku czapeczkę upychać na kudłatej główce. I tylko szkoda, że zmierzch zapada o 16, a w najlepszym czasie antenowym wypada pora drzemki. Miasto o słonecznym poranku jest pełne obiecujących zakamarków, których nie widać, kiedy pada i zimno.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 14, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 12
Łatwo się wzruszam, zwłaszcza teraz, jeśli film jest o tym, że jest dziecko. W zasadzie fabuła jest pretekstowa - 16-letnia Juno próbuje, jak to jest z życiem erotycznym i bach, zachodzi w ciążę, decyduje, że dziecko urodzi i odda do adopcji. I przez tę fabułę podchodziłam niechętnie, co było z gruntu niesłuszne. Film jest niesamowicie kojący - ślicznie filmowany, błyskotliwy dialogowo, ze świetnym soundtrackiem i ciepły. Taki comfort food dla głowy, jak chyba wszystkie Sundance-podobne filmy. Sytuacja, w której normalnie wszyscy przegrywają - 16-letnia młoda matka, chłopak, z którym dziecko poczęła, na próżno starające się o dziecko małżeństwo, zaskoczeni sytuacją rodzice Juno; tutaj okazuje się, że każda sytuacja ma wyjście. Juno jest inteligentna, rozważna, ma wszystko poukładane i czasem okazuje się, że jest o wiele bardziej dojrzała od dorosłych, którzy potykają się o własne wybory. Zgrabnie, choć nietypowo, rozwinięty jest wątek porozumienia między Juno a Markiem, adoptującym z żoną dziecko Juno (a ich dialogi o muzyce i słabych horrorach są urocze). Do tego film jest zwyczajnie lekki - bez moralizatorstwa, natrętności i zadęcia. Że bajka? Nie szkodzi. W życiu trzeba trochę bajki.
I aktorzy - śliczna i przekonująca Ellen Page, trochę słaby Michael Cera (który w zasadzie od czasów "Arrested Development" nie dorobił się niczego więcej niż zdziwionej miny), doskonały Jason Bateman i J. K. Simmons, a w tle cameo Rainna Wilsona.
Jak wspomniałam na blipie, chciałabym, żeby moja córka wyrosła na taką mądrą dziewczynę (a nastoletnia ciąża to wcale nie jest takie wielkie i ostateczne nieszczęście, jak mnie i moje pokolenie przekonywał świat).
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 11, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
Zmysłowe "mist" brzmi jednak trochę bardziej magicznie niż grząskie "mgła". Dzisiejsze białe mleko za oknem było żywcem wyjęte z londyńskich zaułków.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 10, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 7
Stałam na rogu Słowackiego i Kraszewskiego z bukietem czerwonych postrzępionych tulipanów. W deszczu. Zawinięta szczelnie w płaszcz, okryta kapturem. Młody człowiek stanowczym krokiem podszedł do mnie, zobaczyłam błysk w jego oku i usłyszałam... "Kochana, masz może 80 groszy, bo mi brakuje na piwo?". I tak, o.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 8, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 4
Kiedyś wizyta w Ikei była sposobem na spokojne przesnucie się przez sklep (jak chciałam wrażeń ekstremalnych, to szliśmy pod prąd). Z 14-miesięcznym aktywnym dzieckiem jest przeżyciem dość ekstremalnym. Żonglerka pobieranymi pluszakami, tłuczenie we wszystko drewnianymi młotkami, niekontrolowane ucieczki, plecy bolące pod schylania się i trzymania za karczek mikrosukienki, żeby delikwentka nie wpadała ludziom, patrzącym ze swoich 180 cm tylko na wprost, pod nogi, wywleczenie owczej skóry wielkości trzech małych człowieczków i spektakularne przewrócenie się z nią i nabicie guza na czole, skakanie po wielkim łóżku i cmokanie wielkiej pani na ścianie i ciągłe nadawanie kierunku mimo naturalnej tendencji do biegania w kółko wokół tej samej skrzyni z ręcznikami. Mnie się, w każdym razie, podobało.
Mam parę ulubionych działów w Ikei. Uwielbiam naczynia kuchenne (chyba na równi jak nowe kuchenne kolekcje w Tchibo, tylko jakoś miejsca w kuchni mi nie przybywa, musiałabym zacząć wytłukiwać to, co mam, żeby kupować nowe, nowe, nowe, nowe). Ostatnio z tego powodu zaczęłam się przemykać, żeby nic nie kupować. Bardzo lubię pachnące świeczuszki, ale za każdym razem muszę sobie przypominać, że mam kilkadziesiąt w domu i z moim tempem organizowania okazji do zapalenia (żeby się ciekawskiej trzodzie nie popaliły wąsy) starczy mi jeszcze na trzy lata. Za to teraz nabrałam zamiłowania do ikeowskich zabawek. Taka chyba kompensacja za szaro-bure czasy, kiedy sama byłam dzieckiem. Boję się różowego świata Fisher-Price, petshopów i kucyków-syrenek, a w Ikei znajduję rzeczy prostsze, które do mnie mówią. Nie mogłam przejść obojętnie obok zestawu pluszowych warzyw. Inner child? Kompensacja za ozdobne plastikowe owoce, ozdabiające "w gościach" kryształową misę na stole w jadalnym, którymi to owocami nie wolno było się bawić? (Proszę mi przypomnieć, jak będę narzekać na zabawę w sklep warzywny, że sama tego chciałam).
Na następną wizytę rezerwuję sobie pluszowe śniadanie albo owoce. Co do deserów nie jestem jeszcze zdecydowana. Tuczące, w końcu.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 8, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 11
W kryminałach jest tak, że przestępca nie ma szans. Prędzej czy później popełni błąd, a doskonale wyposażony w aparaturę do sprawdzania mikrośladów, mnóstwo wywiadowców, snajperów, bazy danych z fantastycznie szerokim materiałem porównawczym aparat policyjny wyłuska go z taką łatwością jak łuska się ziarno słonecznika. Deaver lubi bawić się tą konwencją i co chwila wymyśla przestępcę tak sprytnego, że wszyscy dają się nabrać na kolejne fałszywe tropy. W "Rozbitym oknie" superzłoczyńca miał dostęp do największej bazy danych klientów i prawie jak w 1984 wiedział wszystko zarówno o swoich ofiarach, jak i o śledzących go policjantach. Podobnie tutaj - przestępca jest niesamowicie zdolnym iluzjonistą, który zmienia wygląd w kilkanaście sekund, wyparowuje z miejsca przestępstwa i nikt tak naprawdę nie wie, jak to robi. Sparaliżowany Lincoln Rhyme i jego piękna acz artretyczna partnerka Amelia Sachs mają jednak na to sposób - znajdują zdolną młodą iluzjonistkę, Karę, która pomaga im ustalić, w jaki sposób myśli przestępca i jak go podejść. Książka jest gruba, więc wiadomo, że nie będzie łatwo. Tytułowy mag zgodnie z zasadami iluzji plącze tropy, udaje, podrzuca fałszywe ślady i - jak się u Deavera łatwo domyślić - aresztowanie przestępcy w 3/4 książki wcale nie oznacza końca sprawy.
Inne tego autora:
#39
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 6, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
kryminal, panowie, 2010
- Komentarzy: 2
O 23:30 zobaczyliśmy okręcającą się dookoła słupka dziewczynę, uśmiechniętą, z uchem przylepionym do słuchawki telefonu. Prawie jednocześnie powiedzieliśmy: "Zakochana, zakochani muszą się wybiegać". Bo tylko zakochani i pijacy, jedyni naprawdę szczęśliwi, robią takie rzeczy w środku nocy.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 6, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Skomentuj