W cieniu kościoła św. Franciszka Serafickiego *na Rynku Bernardyńskim* co sobotę (od dziś) odbywa się bazar żywności ekologicznej. Na straganach to, co zwykle, tyle że bez oprysków, za to z przetworami, serami zagrodowymi i - podobno - bo dziś nie znalazłam, wędlinami i rybami. Okolica urocza, chociaż ciasna, ale pomysł świetny. Do tego traktor, ludyczne tańce i śpiewy, moja ulubiona szkoła jogi, rodzice z dziećmi, stragany ozdobione zbożem i kwiatami, sielanka. Kupuję więc, ogarnięta jesienną chętką na kolor pomarańczowy, kawałek pięknej, soczystej dyni Bambino (z którą wprawdzie jeszcze nie wiem, co zrobię, ale myślę o towarzystwie fety i kardamonu). Pani ze straganu kroi dynię, chociaż oczywiście wolałabym zabrać wielką kulę ze sobą i jak w tytułowej piosence z True Blood, zrobić z nią jakieś niegrzeczne rzeczy. I nagle wyrasta obok opalony acz podstarzały Ewangelista, który jadowitym tonem poszczekującego ratlerka zaczyna punktować, że kilogram dyni kosztuje tyle i tyle, że taka dynia to i z 10 kilo waży, że on 40 lat miał gospodarstwo, to się zna, i że ludzie to głupie, że tu przychodzą i kupują, na chleb nie mają, a przychodzą i głupi są, że kupują, co to niby eko, a przecież - TO SIĘ NIE OPŁACA. Mimo wyjaśnienia, że skoro on jeden jest mądry i przecież może nie kupować, poszczekiwał dalej, po czym przeniósł się oszczekiwać inne stragany. I jak chętnie bym mu przyznała rację, bo eko-towary są droższe niż nie eko, tak naprawdę miejsce na wprowadzanie swojej ekonomii sobie wybrał wyjątkowo niefartowne, bo towarzystwo dookoła bazarowe to raczej ludzie od new-age, wegetarianie i nosiciele chustowi, niezainteresowani tym, żeby chleb był jak najtańszy, ale żeby w środku miał to, co mieć powinien i nic więcej.