Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Na planecie, gdzieś na rubieżach Galaktyki, ląduje statek zwiadowczy. Planeta okazuje się być rajem - powietrze do oddychania, oswojona dżungla, przy minimalnej uwadze niegroźna dla ludzi, plaże, lazurowy ocean, tubylcy - prawdopodobnie potomkowie jakiejś zapomnianej wyprawy - mówią galaktycznym i żyją z połowów morskich stworzeń. Ku zdziwieniu załogi, mieszkańcy planety - zwanej przez nich Langri - są stanowczy w swoich żądaniach: chcą być niezależni i wcale nie chcą przekształcenia ich planety w luksusowy kurort dla bogaczy, mimo obiecanego udziału w zyskach. I nie wychodzą do przybyszów z bronią, a z podstawami prawnymi. Jako że kąsek w postaci cudownego ekosystemu jest zbyt smaczny, nadany przez Radę Galaktyki ambasador zaczyna małymi kroczkami (i drobnym oszustwem) budować, wbrew woli mieszkańców, pola golfowe i hotele, co oznacza śmierć całej populacji, która nie jest w stanie wyżywić się innym pokarmem niż morskie stwory, znikające z łowisk z powodu zanieczyszczenia i hałasu.
Skąd prymitywni, mieszkający w chatach z tykwy, tubylcy są tak biegli w prawie międzynarodowym mimo braku kontaktu z cywilizacją od co najmniej kilkuset lat? Otóż kontakt był - rozbił się na planecie podróżnik, zżył się z tubylcami, a przed śmiercią - w trosce o planetę i jej mieszkańców - zostawił szczegółowy plan, jak mogą uratować się przed ekspansywnym biznesem.
To urocza i zabawna przypowieść z 1974 roku o ekologii kosmicznej i prawie do samostanowienia; oczywiście zabawność przepraw przedstawiciela tubylców z galaktycznym prawem jest zabawna tylko do momentu, kiedy czytelnikowi przemknie przez głowę przemiana szeroko pojętego “południa”, przekształconego w bazę hotelową i etnologiczne safari dla “północy”, gdzie nie było zmyślnego podróżnika Obriena, zabezpieczającego interesy mieszkańców.
#137