Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Zacznę od tzw. części osobistej, bo film już wszyscy zdążyli obejrzeć. W 1991 roku Queen znałam głównie z Listy Przebojów Programu III i, okazjonalnie, z teledysków w telewizji (zwłaszcza fantastycznego, niepokojącego teledysku do Radio GaGa). Właśnie wyszła płyta Innuendo, kończąca się piosenką-deklaracją “Show must go on”; wiadomość o śmierci Freddiego Mercurego była absolutnie niespodziewana. I polaryzująca - jak u Sistermoon, rodzice i nauczyciele (a przynajmniej ci, którzy w ogóle ogarniali rzeczywistość poza Polską) byli raczej po stronie moralizatorsko-homofobicznej (“jakby nie ćpał i nie był gejem, to by nie złapał AIDS”) - co tylko pogłębiało konflikt pokoleń. Nie byłam (i nie zostałam) ultra-fanką, ale większość tekstów, zwłaszcza tych, z którym się wówczas identyfikowałam typu “I want to break free”, znałam na pamięć. Do dziś została mi ogromna sympatia do mężczyzn z makijażem (chociaż nie ukrywam, że raczej wolę andogyniczne typy jak Prince) i w damskich fatałaszkach.
Wracając do meritum, to absolutnie nie oczekiwałam od Bohemian Rhapsody ani wierności historii (zwłaszcza że zasadne jest pytanie - czyjej historii, skoro główny bohater nie żyje, a każdy z pozostałych miał inną, osobistą perspektywę), ani chronologii, ani obiektywizmu. Nie rozczarowałam się - to ponad 2 godziny muzyki, kolorów i doskonałej kreacji Ramiego Maleka[1]; drugi plan też nie rozczarowuje, łapałam się parokrotnie na myśli, że odtwórcy ról Deacona czy Maya są spokrewnieni z oryginalnymi postaciami. Wzruszająca scena w szpitalu i jako finał bezbłędny, mam wrażenie, że nawet lepszy od oryginału, koncert na Wembley. Oraz oczywiście że śpiewałam w kinie.
[1] Wiadomo, do momentu kiedy Malek nie zahodował sobie wąsa à la Tom of Finland, i tak miałam wrażenie, że za chwilę wyciągnie laptop i zasugeruje chłopakom, żeby jednak włamać się do E Corpu.