Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nie mam pojęcia, skąd wzięła się atakująca zewsząd fraza "tragikomedia", bo "Blue Jasmine" w zasadzie nie ma żadnych elementów komediowych, raczej same tragiczne. Bogata siostra (adoptowana) wprowadza się do San Francisco, do siostry biednej po tym, jak jej życie na Manhattanie się posypało - mąż aresztowany za oszustwa, majątek zabrało państwo. Ponieważ nigdy nie pracowała, zaczyna się uczyć wszystkiego od nowa, a nie jest łatwo, zwłaszcza że ma mnóstwo kosztownych nawyków (walizki Louis Vuitton, podróż tylko pierwszą klasą) oraz nawet nie neurozy, a spore problemy psychiczne. Nie pomaga fakt, że jej mąż zdefraudował również pieniądze eks-męża siostry, przez co posypał się ich związek. Jasmine trochę kłamie, trochę unika odpowiedzi i usiłuje odbudować swoją pozycję w świecie, który traktuje jako niziny społeczne.
Nie rozumiem egzaltacji "Tramwajem zwanym pożądaniem", którego fabułę w zasadzie Allen powielił albo chociaż mocno się inspirował, nie zachwycił mnie też ten film mimo osadzenia części wydarzeń w San Francisco czy naprawdę świetnej roli Cate Blanchett. Zabieg odkrywania kolejnych warstw historii też, mam wrażenie, inni robią lepiej. Do jednorazowego obejrzenia.