Więcej o
Oglądam
14-letni Cygan Ricsi Lakatos kocha się w swojej koleżance z klasy, Julice Csorbie. I zupełnie jak w "Romeo i Julii", ich ojcowie - jeden to lokalny alfons, drugi właściciel podłej knajpy - nie są zachwyceni, a nawet przechodzą do rękoczynów oraz miotania grubym słowem, kiedy słyszą o ewentualnym połączeniu się potomstwa z wrogim klanem. Młodzi planują podstęp, bo skoro pieniądze są lekarstwem na wszystko, to czemu by nie zostać bogaczami i zamknąć usta skłóconym rodzinom. Dlatego przenoszą się w odległą przeszłość, za podróbkę Roleksa kupują od pierwotnych Węgrów dinozaury, detonują otrzymaną od Bin Ladena bombę atomową i po powrocie do współczesności wykopują spod placu zabaw w swojej dzielnicy ropę naftową, powodując wprawdzie kryzys ogólnoświatowy, ale uzyskując błogosławieństwo.
Bezgranicznie zachwyciła mnie warstwa graficzna - połączenie naiwno-dziecięcej kreski Nikifora z kolorowymi impresjonistycznymi plamami Claude'a Moneta. Autorzy nagrali sekwencje z plenerami twarzami aktorów, dorysowując ich ciała i elementy scenografii. Nieco mniej spodobała mi się sama akcja, przypominająca absurdalne scenki rodem z South Parku, pełne przekleństw, wulgaryzmów i świadomego naruszania wszelkich tabu.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Kierownictwo budapesztańskiego metra jest zachwycone, że powstał ten film, bo bardzo lubią mistyczne historie o walce dobra ze złem, ale jednocześnie pragną Państwa zapewnić, że opisane wydarzenia nie są prawdziwe.
Bulcsú znalazł w budapesztańskim metrze poczucie bezpieczeństwa. Uciekł od wyścigu szczurów w świecie "na górze", gdzie musiałby być najlepszy, zdobywać dyplom, brać udział w konkursach i pracować nad sobą. Bycie kontrolerem jest łatwe - koledzy z zespołu to przyjaciele, z innymi można rywalizować i czasem się pobić. Za to pasażerowie bez biletów to wrogowie. Metro ma mnóstwo bezpiecznych korytarzy, w których się można przespać i wcale nie trzeba wychodzić na powierzchnię, bo nawet tu można spotkać uroczą dziewczynę w kostiumie niedźwiedzia. Tyle że co jakiś czas tajemniczy zbrodniarz wpycha ludzi pod pociąg, a Bulcsú przypadkiem trafia na jego ślad.
Bogata galeria postaci drugoplanowych: chłopak zapadający na narkolepsję, kiedy się zdenerwuje, wiecznie niedomyci i poobijani, niespecjalnie rokujący kontrolerzy, z których chyba każdy kwalifikuje się do ciągłej opieki psychiatrycznej, pijany maszynista, który zatrzymuje się za stacją, japońscy turyści, elokwentny alfons z prostytutkami czy jąkający się pasażer świetnie wpasowują się w mroczne, niepokojące korytarze metra, w kilkudziesięciometrowe ruchome schody, mrugające neony i szum nadjeżdżającego pociągu. Chyba na równi z aktorami w filmie gra muzyka - elektryczna, zostająca gdzieś z tyłu głowy dodatkowo podkreślająca bajkową nierealność pokazywanego świata, gdzie zatarła się granica między tym, co prozaiczne i realne, a mistyczne i niejednoznaczne.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
On, Mikael Blomkvist - dziennikarz gospodarczy zostaje wpuszczony na mieliznę i oskarżony o zniesławienie potentata, w efekcie skompromitowany i z wyrokiem. Ona, Lisbeth Salander - socjopatyczna hakerka-riserczerka z opiekunem prawnym i bliżej niewyjaśnioną acz trudną przeszłością, skomplikowana, moralna i ciągle krzywdzona przez okoliczności. Stykają się przy okazji pisania przez Mikaela sagi rodu Vangerów i, niejako ubocznie, przy prywatnym śledztwie w sprawie zaginięcia przed 40 laty dziedziczki rodu. I w duecie są całkiem skuteczni, mimo że przeciw nim jest cała rodzina Vangerów, zdegenerowany kurator i przestępca sprzed lat.
Świetna, dynamiczna i detaliczna narracja, zgrabnie nakreślone sylwetki bohaterów (nie ma szans pomylić kogokolwiek mimo podobieństwa nazwisk, co jest moim przekleństwem w niektórych kryminałach), skandynawskie domy i pejzaże, trochę przemocy (ale za to wyrafinowanie brutalnej) i... jakbym nie słyszała mnóstwa opinii, że lektura Larssona to Ostateczna Jakość Skandynawskiego Kryminału, że potem już żadna inna książka o depresyjnych policjantach z Północy nie będzie już taka sama, to bym była zachwycona. Ale usłyszałam i nie jestem. Bo to, owszem, bardzo dobry kryminał, ale. I tych "ale" mimo tego jest sporo.
Po pierwsze, woda. Czyta się szybko i dobrze, bo jest mało treści w treści. Po drugie, lista zakupów. Zacytowane, czasem kilkakrotnie te same, maile. Prawie że każdy ubiór jest opisany, każda droga, każdy dom, każda czynność, łącznie z chodzeniem do toalety. I jak ogólnie bym się nie czepiała, bo dodaje to zapachu i smaku (niekoniecznie toaleta, ale zawartość lodówki i owszem), tak po trzecie - niewystrzelone strzelby i to dużo. Porozpoczynane wątki, wspomnienia o rzeczach i osobach nieistotnych (siostra Lisbeth - co za potencjał), pewnie do wykorzystania w następnych tomach, ale nie. Po czwarte, Hollywood. Książka w zasadzie jest gotowa do przeniesienia na ekran. Wada, zaleta - to dyskusyjne, ale mam wrażenie, że to jedna z cech, która skazała "Millenium" na sukces, a za którą ja niespecjalnie cenię.
Obejrzałam też szwedzką ekranizację. I też zostawiła mi ambiwalentne uczucie - bo ładnie zrobiona, dobrze dobrani aktorzy, ale ze wszystkich wątków pozostawiony główny - sprawa Vangerów i szczątkowo Wennerstroma, przez co - bez znajomości książki - ginie połowa przyjemności z działań zakulisowych i samej Lisbeth, u której na tyle dużo dzieje się w głowie (i komputerze), że spłyca to całą akcję. I - po obejrzeniu trailera do wersji amerykańskiej (bo podeszłam do sprawy kompleksowo) - nie widzę sensu kręcenia remake'u. Chyba że to jedyny sposób na to, żeby zarobić w Stanach, bo czytanie napisów to praca.
Inne z cyklu:
#62 (a #63 i #64 niebawem).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 25, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Oglądam -
Tagi:
2011, kryminal, panowie
- Komentarzy: 11
Nie nazwałabym tego filmu niekrępującą rozrywką na wieczór, bo jednak trochę wstyd, jak ktoś wejdzie i zobaczy prącie Minotaura. Poza tym - jeśli już się człowiek nastawi na rozrywkę i odłoży dłoń, która sama się rwie do #facepalma - to jest to nieco sprośna parodia filmów fantasy z bardzo dobrymi aktorami.
Jeden książę - Fabious (śliczny jak cukiereczek James Franco, o którym niebawem) i drugi - Thadeous (nieco mniej śliczny Danny McBride) udają się na wyprawę w celu uratowania z rąk złego a jurnego Leezara przyszłej żony Fabiousa (a zwłaszcza jej zagrożonej cnoty) - pięknej, choć niespecjalnie zsocjalizowanej Belladonny. W drodze mają wiele przygód - a to trafiają do krainy, gdzie biegają panie w topless (podobno epizodycznie pojawia się Iga Wyrwał, ale nie rozpoznałam jej po biuście), a to spotykają się w sypialni z kurduplowatym czarodziejem z nargilami (na szczęście zasłona na to, co tam zaszło, została spuszczona i zostało małe niedopowiedzenie), Minotaurem i jego anatomią w labiryncie, czy z noszącą stringi Isabel (Natalie Portman). Jakoś przegapiłam mojego ulubionego Juliana Rhind-Tutta, który grał gdzieś epizodycznie.
Wszystko się kręci wokół, excuse le mot, sempiterny i magicznego miecza. Polskie tłumaczenie w jednych miejscach dodaje uroku, w innych spłaszcza (np. homoseksualne aluzje w "Don't you want to be gay with us?"). I tylko mnie zastanawia, skąd w takiej produkcji aktorzy z samej góry hollywoodzkiej listy. Dla fanów #4morons - obowiązkowo.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 12, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 3
Przede wszystkim to nie jest komedia, a zwyczajna obyczajówka z nieco tragicznym twistem. Alfie, wysportowany 60-latek zostawia marudną żonę, Helen i znajduje sobie młódkę, blond aktorkę (a prywatnie prostytutkę). Helen nie może się pozbierać i nadużywając napojów wyskokowych przyszłość planuje na podstawie porad wróżki. Córka Helen, Sally, nudzi się w nierozwojowym związku z Royem, który rzucił karierę w medycynie, napisał jedną niezłą książkę, od lat pisze drugą i skończyć nie może; Sally zaczyna pracę w galerii sztuki i zakochuje się w uroczym szefie. Roy podgląda jeszcze bardziej uroczą (bo ciemnowłosą, młodą i ubierającą się w jaskrawą czerwień) sąsiadkę z przeciwka i też się zakochuje, a jednocześnie - korzystając ze śmierci w wypadku kolegi-pisarza - po odrzuceniu swojej powieści oddaje debiutancką świetną powieść jako własną. I jak wygląda, że każdy - poza Helen - wygrał drugą szansę w życiu, wszystko się spektakularnie rozsypuje. Oprócz Helen, która dzięki wróżce swoją drugą szansę na szczęście dostaje.
Londyn Allena wygląda jak Manhattan, piękne, jasne wnętrza pełne książek, mała rólka Philipa Glenistera (tęskniłam!), ładny jazzik w tle, trochę allenowskiej autoironii. Nic wyrafinowanego, ale bardzo miły film na wieczór.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 11, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Nie powiem, że czwarta część nie ma paru zalet, bo ma. Nie ma chuderlawej Kiry Knightley, jest Jack Sparrow, łypie okiem i co jakiś czas robi minę oraz rzuca błyskotliwym tekstem. I jest Penelope Cruz. Niestety, to by było na tyle, bo reszta jest słaba: akcja się rwie i kilka razy zapomniałam, o co chodzi i po co płyną. Zamiast Kiry i Orlanda jest smutna syrenka i ckliwy misjonarz. Punkt kulminacyjny jest żywcem zerżnięty z Indiany Jonesa i Ostatniej Krucjaty, odnajdują źródło młodości, po czym się biją i gubią kielichy i to by było na tyle. Tyle że film trwa prawie dwie godziny, więc większość czasu płyną, walczą, płyną i czasem pokazują nieco, jak iskrzy między Penelopą a Deppem. Może jakbym to oglądała jako pierwszy film, a nie czwarty, to bym się wciągnęła, a tak to się zastanawiałam, co mnie zachwycało w poprzednich.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 7, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 3