Więcej o
Oglądam
Ten film świetnie potwierdza tezę, że nie ma złych filmów z Jasonem Stathamem (oprócz Revolvera, notką o którym debiutowałam tu na joggerze przed ponad 7 laty). Conners (Statham), zawieszony po nieudanej akcji odbicia zakładnika policjant zostaje wciągnięty w kolejną akcję - napad na bank, zakładnicy, jedna zła decyzja, wybuchają bomby, są ofiary. Główny napadacz (Wesley Snipes) porozumiewa się przez przez urządzenie przetwarzające głos i ewidentnie ma żal do Connersa. Conners ma z kolei żal, bo przydzielają mu młodziaka do współpracy (młodziaka gra gładziutki i śliczny jak budyń z soczkiem Ryan Phillipe, chyba dla kontrastu co chwila obrywa, żeby zyskać kilka blizn i sińców). Conners jest bardzo wnikliwy, doskonale analizuje dowody, młodziak okazuje się mu w niczym nie ustępować, chociaż w starciu z bezpośrednią i chętną analityczką jednak się nieco rumieni ("For a list of things you can put in my mouth"). Statham się nie rumieni, za to po kolei odsiewa blef i podawane oszczędnie przez przestępcę informacje i odkrywa, czego tam naprawdę dotyczył napad. A na końcu jest zaskoczenie. I jeszcze trochę cynicznych uwag ze strony Connersa.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa czerwca 26, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Mimo że współczesny Sherlock Holmes pojawia się co chwila, to "Elementary" udało się wejść w konwencję w sposób całkiem niezły. Sherlock jest narkomanem po odwyku, Anglikiem w Nowym Jorku, w świecie, w którym nazwisko Holmes nie kojarzy się z detektywem. Watson jest kobietą, eks-chirurgiem, aktualnie towarzyszem trzeźwości, wynajętym przez ojca Sherlocka. Zamieszkują razem i dość szybko się dogadują. Serial jest podzielony na sprawy, które najpierw sam Sherlock rozwiązuje dzięki swej błyskotliwości, doświadczeniu i logiczności, potem powoli uczy się korzystać z intuicji, spostrzegawczości i wiedzy medycznej Watson. Ogromna zaleta - Lucy Liu w roli pozytywnej, sympatyczny komisarz policji (wprawdzie nie nazywa się Lestrade, ale ma dużo cierpliwości do pyskatego geniusza), ciekawie rozwiązana intryga z Irene Adler i Moriartym. Nie ma Mycrofta.
Nie jest to serial wybitny, ale ma szansę na 2-3 sezony przyzwoitych kryminałów.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 14, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 1
Zachęcona nazwiskiem reżysera obejrzałam i zgadzam się z TŻ, że bez obejrzenia tego filmu miałabym się doskonale, a nawet i lepiej. W miasteczku działa ortodoksyjny kościół, bogato wyposażony w broń i nie tylko słowem zwalcza rozpustę i degenerację, zwłaszcza powiązaną z niezgodnym z biblią pożyciem intymnym (marnowanie nasienia, bigamia, sodomia, te sprawy). W momencie, kiedy zaczyna się akcja, kościół się oflagował i protestuje przeciwko związkom męsko-męskim, głównie na fali tego, że znaleziono zwłoki homoseksualisty owiniętego folią. Chwilę później trzech jurnych młodzieńców umawia się przez internet na ogietkę z panią chętną na wszystkich trzech. Po drodze trafiają przypadkiem w nieoświetlony samochód szeryfa, który wzorem pewnych ochroniarzy znajduje pewne pocieszenie w czynnościach oralnych z innym mężczyzną. Potem jest dość przewidywanie - szeryf wysyła zastępcę, żeby znaleźć piratów drogowych, znajduje ich samochód na terenie kościoła. Łatwo się domyślić, że zamiast orgii jest środek usypiający w piwie, więzy i kościół, w którym pobożny i jednocześnie psychicznie chory pastor zamierza ich wyekspediować na lepszy świat. I przez resztę filmu wszyscy strzelają do wszystkich.
Żeby nie było, że stracone półtorej godziny - jedynym jasnym momentem jest John Goodman, grający doświadczonego i cynicznego agenta specjalnego, który ma doprowadzić do uwolnienia zakładników i spacyfikowania nadczynnej komórki religijnej. Dla Goodmana od biedy warto. Bo dla wysłuchiwania natchnionych monologów, z których wynika, że fanatyzm jest niefajny, to zdecydowanie wolę "Dogmę", a o tym, że polityka Krainy Wolności w stosunku do terrorystów pozwala usprawiedliwić wszystko, nie muszę się dowiadywać z kina. Starczą wiadomości.
Kevinie Smisie[1], nie idź tą drogą.
[1] Patrz poradnia. Ale mi nie leży.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 4, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Z duetu film i teatr zdecydowanie wolę film.
Tyle że nie obejrzę teatru w domu. Wyjście do teatru zawsze jest czynnością logistycznie skomplikowaną (zwłaszcza od kiedy zasiedliliśmy dawną bibliotekę łóżeczkiem w rozmiarze 160 cm, zaścieloną zestawem w jeże i poziomki). Dodatkowo najbardziej w Poznaniu lubię budynek Teatru Nowego (i okolicę), więc. I, last but not least, w domu nie dostanę po spektaklu zapiekanki z budki na Moście Dworcowym. Jak to mawia y., jest moc.
Dodatkowo okazało się, że tak naprawdę sztuka Woody'ego Allena nie skorzystała zupełnie nic z ekranizacji (bo idąc za ciosem, sięgnęłam do filmowe "Interiors" z Diane Keaton w roli Renaty). Teatr z pomysłową scenografią (prosta scena, półka, wnoszone klapenzyce, kanapy czy lampa) wystarczająco pokazał dramat, jaki się dział w rodzinie trzech sióstr. 60-letni ojciec po latach życia z chimeryczną, artystyczną matką zdecydował się odejść. Taka separacja na próbę. Każda z sióstr inaczej podchodzi do załamanej i żebrzącej o nadzieję, że jednak wróci, matki. Między sobą i w ramach swoich rodzin dorosłe już córki niespecjalnie umieją znaleźć szczęście, cały czas tkwiąc w swojej roli z domu rodzinnego. Renata, poetka z sukcesami, daje nadzieję i nieustająco zabiega o aplauz ojca. Joey chce tworzyć, ale nie wie, w jaki sposób, mimo wsparcia narzeczonego i ojca, który o jej brak powodzenia posądza Renatę. Flyn jest wielką nieobecną - aktorką, pojawiającą się w przelocie między kolejnymi filmami. Eve, matka, usiłuje sobie poukładać życie od nowa, wracając do projektowania wnętrz.
Jakkolwiek tytułowe wnętrza w filmie były niesamowite, tak w teatrze zachwyciły mnie spójne kostiumy wszystkich pań - piękne, dystyngowane pantofle i garsonki Eve, chłodna elegancja Renaty, króciutka mini Flyn i nonszalanckie olewanie mody Joey. Cały czas zastanawiam się, czy to, że w drugiej połowie zjechała scena i część sztuki odbyła się na pochyłej podłodze (a potem techniczni z wajchami ją naprawiali przy pełnej widowni) było efektem zamierzonym. Jeśli tak - robiło wrażenie. Dodatkowo w teatrze jako sztuka w sztuce pojawiła się (chyba) jednoaktówka Allena o marlowoskim poszukiwaniu Boga; doskonale wkomponowana jako ocena ról Flyn, oglądana z wybuchami śmiechu przez całą rodzinę. Wybuchów śmiechu jednak nie było, bo pewnie nie tylko mnie przeraziła scena gwałtu na jednej z sióstr; czasem za blisko sceny nie jest dobrym pomysłem.
Teraz chcę na "12 gniewnych ludzi".
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 8, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam -
Tag:
teatr
- Skomentuj
Jak na Wachowskich fabuła jest całkiem niezła, jak na Tykwera - słaba jak herbata z już raz zaparzonej torebki. Sześć historii, skrzętnie obsadzonych tymi sami bohaterami bądź ich duchowymi krewnymi. XIX wiek, początek XX, lata 70. i rok 2013 oraz dwie historie osadzone w przyszłości raczej dalszej. Jakkolwiek montaż historii i wprowadzanie kolejnych jest zrealizowane bardzo sprawnie, tak po godzinie znudziła mnie zabawa w rozpoznawanie poszczególnych aktorów w historiach. Od czasów wczesnego Star Treka mam też awersję do modyfikowania ludzkich twarzy za pomocą gumowej charakteryzacji; niestety był to dla twórców jedyny sposób, żeby z Hanksa zrobić staruszka, a z młodego Europejczyka Azjatę.
Nie umiem docenić walorów tego filmu - był za długi, poszczególne historie potraktowane linearnie były dość płaskie, a na zachwyt tylko ładnymi obrazkami chyba jestem za stara. Związki pomiędzy historiami są naprawdę pretekstowe - w latach 70. dziennikarka trafia na nagranie kompozycji autora z lat 30. bądź w Dalekiej Przyszłości pojawia się czczona w Dalszej Przyszłości bogini. W zasadzie warto obejrzeć dla sceny, kiedy przyłapany in flagranti mężczyzna zasłania przyrodzenie kotem. Żywym. Nie próbujcie tego w domu.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 2, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
Film oczywiście robi Iron Man, jak to każdy film, w którym pojawia się Robert Downey Jr.
Poza tym jest oczywiście mnóstwo malowniczych wybuchów - już na samym wstępie zachwyciłam się, jak w wielkim laboratorium, przy którym zapewne CERN się mógłby się schować, pojawia się niebieski płomień z kryształu i tak sobie świeci i coś knuje, a wszyscy po prostu patrzą i czekają, a nie lecą do bezpieczników albo do schronu. Z płomienia wyskakuje facet z włócznią, który okazuje się Lokim, a włócznia zamraża ludziom serca i robi niebieskie oczy. SHIELD zbiera więc wszystkich superbohaterów, łącznie z Thorem (i jego magicznym młotkiem), żeby zabrać Lokiemu artefakt i uratować ziemię. Zbierają się, demolują pół świata (i wyjątkowo nie tylko Amerykę, bo i na przykład oberwał Stuttgart), trochę się między sobą sprzeczają, bo mają inne poglądy co do szczegółów ratowania (i jeden został puknięty włócznią Lokiego). Oczywiście wszystkie naparzanki między superbohaterami i nieśmiertelnymi są takie dość jałowe, bo wiadomo, że trudno im się wzajemnie pozabijać, ale w tym celu właśnie dochodzi technika.
Dla panów jest Scarlett Johansson w szpilkach i nieco potarganych rajstopach, ale za to z należycie falującym biustem. Dla fanów seriali - elegancko odziana w uniform Cobie Smulders (Robin Scherbatsky!), która spowodowała, że przyglądałam się każdej drugo- i trzecioplanowej postaci, bo może i ktoś ściągnął do obsady Patricka Neila Harrisa. Niestety, nie.
A najlepsza scena jest na samym końcu, już po napisach i zawiera lokowanie produktu (konkretnie shoarmy). I dla mnie ta scena wzbija się nawet wyżej niż znany w popkulturze cytat z South Parku o kinie zaangażowanym, gdzie to pedalscy kowboje jedzą budyń.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 24, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj