Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Human Traffic

Na fali zachwytu "Life on Mars" chciałam przypomnieć sobie "Human Traffic" (co okazało się czynnością karkołomną, bo wyszło, że jednak HT nie widziałam wcześniej). Film jest kultowy ze względu na clubbing i narkotyki (mimo dość jednoznacznej wymowy, że lepiej nie brać), ale dla mnie to ciekawa historia o przyjaźni. Jip sprzedaje spodnie, Lulu twierdzi, że nie interesują ją mężczyźni, Koop jest zazdrosny o Ninę, Nina pracuje w fastfoodzie, a Muff w ukryciu przed rodzicami sprzedaje narkotyki. Wszyscy czekają na weekend, żeby wspólnie iść do klubu na imprezę. Ciekawy sposób narracji (mniej popularny w '99 niż teraz), sporo niezłych tekstów i ładne sceny erotyczne. Takie europejskie "Reality bites".

Dla tych wszystkich, co czytali uważnie i zastanawiają się, o co chodzi z tą falą zachwytu (a nie chciało im się sprawdzać na IMDB), wyjaśniam, że oba filmy łączy główna postać, grana przez Johna Simma. Nie widać upływu czasu, ale widać ewolucję aktorską.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


On the flight

Sex and the City

Zaskakująco przyjemna komedia. Nastawiona byłam na modowe nudziarstwo w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale było zabawnie, dowcipnie, kąśliwie (bardzo dobra scena z próbą dzwonienia z iPhone'a), chociaż dość nielogicznie i absurdalnie. Film opowiada o roku z życia czterech nowojorskich przyjaciółek (no, Samantha chwilowo mieszka w Los Angeles, ale wraca). Nasuwa się porównanie do "Lejdis" i z przykrością muszę stwierdzić, że mimo całego nagromadzenia absurdów, bridezilli i życia w świecie pozbawionym spraw przyziemnych (największe zmartwienie to sprzedaż domu i konieczność rozpakowania rzeczy po przeprowadzce), porównanie wypada na korzyść Hollywood. Bardzo ożywcza postać Louise z St. Louis, która opiekuje się Carrie. Nie jest to wielkie kino, ale niezły film na wieczór z winem. Testowane na mężczyznach.

Kung Fu Panda

Ładnie animowana historia o tym, jak to tłuściutki miś panda, prowadzący wraz z ojcem kluskową restauracyjkę, marzy o tym, żeby zostać wojownikiem kung fu. W filmach animowanych marzenia się spełniają, więc miś przypadkiem trafia na szkolenie w świątyni i mimo niechęci pozostałych wojowników odkrywa swoje przeznaczenie. Nie tylko dla dzieci, dialogi są dość postmodernistyczne, acz parlamentarne.

Made of Honor (Moja dziewczyna wychodzi za mąż)

Komedia romantyczna w schemacie numer 3: on jest jej przyjacielem i po latach odkrywa, że ją kocha. Oczywiście w złym momencie, bo ona oznajmia, że wychodzi za mąż za szkockiego szlachcica i proponuje mu rolę druhny. On stwierdza, że będzie walczył o nią do końca. Ładne szkockie pejzaże, trochę szkockiego folkloru, kontrast między wesołymi Amerykanami bez tradycji a szkockim rodem z tartanem.

Leatherheads (Miłosne gierki)

Nie dałam rady (ale przyjmuję opcję, że po 5 godzinach drugiego lotu byłam już na tyle zmęczona, że miałam prawo się zdrzemnąć) mimo doskonałej obsady (Clooney, Zellweger, Krasinski). Film o początkach ligi futbolowej w Ameryce, gratka dla miłośników estetyki lat 20. Trener lokalnej drużyny (Clooney) wypływa na szerokie wody sportu, inwestując w genialnego gracza i bohatera I wojny światowej (Krasinski). Błyskotliwa dziennikarka szuka haka w wojennej historii futbolisty i nawiązuje romans z trenerem (kto by nie nawiązał). Pointę przespałam, ale skoro to komedia romantyczna, to pewnie jest happy end.

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Emerytowanemu Indianie mówię niestety "pas". Harrison Ford gra dalej tak samo jak 20 lat temu, ale zupełnie jak podczas grilla na księżycu - są panienki, pościgi, impreza, ale nie ma atmosfery. Czasy zimnej wojny, Indiana, namówiony przez młodego człowieka z brylantyną na włosach, rusza w poszukiwaniu tajemniczej czaszki. Szybko trafia w ręce agentów KGB, którzy bez żadnych problemów działają na terenie Stanów Zjednoczonych i Ameryce Południowej. Dżipy, węże, toczące się głazy, podziemia i skorpiony, ale całość mocno średnia. Zabawna scena - wybuch bomby atomowej na poligonie w środku amerykańskiej pustyni (z krótką instrukcją, gdzie się chować na okoliczność). Końcówka mocno rozczarowująca - ab wn cemrcenfmnz, nyr żr xelfmgnłbjr pmnfmxv gb xbfzvpv?! Słabe, bardzo słabe.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 3


Life on Mars

Czapki z głów, bo dawno tak dobrego serialu nie widziałam. Ze względu na klimat - soczyste lata 70. - zaspokoił moją tęsknotę za policyjnymi serialami, której na fali wspomnień nie udało mi się niedawno załatać "Dempseyem i Makepeace"[1]. Sam Tyler, policjant z Manchesteru AD 2006, zostaje potrącony przez samochód i zapada w śpiączkę. W śpiączce budzi się w roku 1973, jako jeden z pracowników niezorganizowanego i skorumpowanego wydziału policji. Wszyscy palą, piją, giną akta, panuje niczym nieskrępowany duch zdrowego szowinizmu, a Sam Tyler ze swoim anachronicznym podejściem do uczciwości, poszanowania praw i przepisów, zbieraniem dowodów i analitycznym podejściem budzi najpierw śmiech, potem ostrożny podziw. Obcy w obcym kraju. I tylko te głosy w głowie, które przypominają o tym, że jest w śpiączce.

Uwielbiałam każdy odcinek serialu za wszystko - akcent, zdjęcia, postaci, wplatanie ludzi znanych lub pośrednio znanych Samowi w przyszłości. I paradoksalnie za to, że serial zakończył się po dwóch sezonach, kiedy atmosfera jak z Ubika (gdzie bohater był w swojej podświadomości, a sygnały ze świata żywych dostawał za pomocą absurdalnie umieszczanych komunikatów) zaczynała się robić coraz bardziej niepokojąca. I za finał, który jednocześnie wszystko wyjaśnia, jak i niczego nie wyjaśnia (i nie zgadzam się z TŻ, czy był to koniec pozytywny, czy negatywny).

Tym bardziej ciekawa jestem, jak będzie wyglądać wersja amerykańska. 10 października, then.

Jak mogłam zapomnieć - i muzyka. Przepięknie wybrany set piosenek z lat 70. Furda okropne ciuchy i fryzury. Ale muzyka - mjut.

[1] Niestety, zestarzał się bardzo i pokazał dobitnie, że mój zachwyt piękną panią sierżant (piękna i piegowata dalej była, nie wspominając o potwornie wąskiej talii) związany był z obciachowymi ciuchami, które jako 14-latka nosiłam - getrami, swetro-sukienkami z paskiem i jaskrawymi szpilkami. Dempsey mi się też niestety zdewaluował.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 16, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 7


Mroczny rycerz

Jak obiecali, tak uczynili - jest mrocznie. Krew się lej strumieniami, przestępcy są absolutnymi sukinsynami i nie jest mi ich nawet przez chwilę żal, nawet jak wciskają rzewne historyjki o ciężkim życiu, amen. Ostrożnie zgadzam się, że to jeden z lepszych Batmanów, tylko ten Bale jest drętwy jak kloc drewna (i sprawne oko w twarzy Twoface). Maggie Gyllenhaal wnosi trochę inteligentnego powiewu, bo może i żadna z niej piękność, ale przynajmniej nie jest omdlewającym cielęciem jak inne panny Batmana. Drugoplanowo dopracowany - kocham Caine'a, nietypowo dobrodusznego Oldmana i błyskotliwie inżynierskiego Freemana. Zabawny w epizodach - cameo Cilliana Murphy, genialny epizod z dużym Afroamerykaninem na promie i urocza warstwa tekściarska ("The Lamborghini then, much more subtle"). I zamach - wiadomo, że same efekty filmu nie zrobią, ale ładnie obudują coś, co już jakąś treść ma.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 12, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5


Zelig

Historia człowieka, który nie był sobą zaczyna się w 1928 roku. Lou Zelig za wszelką cenę chce być taki jak inni. Do tego stopnia, że upodabniał się do ludzi, z którymi przebywał - w towarzystwie ciemnoskórych był ciemnoskóry, Azjatów - Azjatą, grubych - otyłym (a prywatnie był nowojorskim Żydem). Gazety nazywały go człowiekiem-kameleonem, a liczny psychiatrzy zlokalizowaną u niego przypadłość psychiczną chcieli wyleczyć.

Nie jest to film w ścisłym tego słowa znaczeniu, to dokument. O historii Zeliga opowiadają ludzie, którzy go znali, komentarzami są nagłówki i pierwsze strony gazet z epoki, a jedyne typowo filmowe wstawki to archiwalne dokumenty, pokazujące zarejestrowane fragmenty z życia Zeliga i dr Fletcher; wszystko ubrane w allenowe poczucie humoru ("Ku Klux Klan widział w Zeligu potrójne niebezpieczeństwo - mógł być jednocześnie Żydem, Murzynem i Indianinem").

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 10, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 4


Ryś

Smuteczek. Pogrzebana nadzieja na kontynuację tego, co umarło razem z Bareją. Ja się zgadzam, że "Miś" miał mało cukru w cukrze, ale treści w "Rysiu" jest jeszcze mniej. Podczas oglądania na zmianę ziewałam, gubiłam wątek, zapominałam, o czym w ogóle ten film jest. Nie ratowały zdarzające się raz na jakiś czas zabawne grepsy, które skądinąd nie zostają po filmie. Naprawdę, czy to takie śmieszne dawać ludziom zabawne nazwiska? Czy kogoś śmieszy, że sprzątaczka nazywa się Wiadro? Że ktoś się jąka i żeby się mógł dogadać, musi śpiewać? Że wszystkie baby bez względu na wiek lecą na Ryszarda Ochódzkiego, co trochę zatrąca groteską? Że Polska łyknie każdego matoła stojącego na mównicy w sejmie? Wyjątkowo się zgodzę, że jest to celna i cyniczna ocena tego, co się w Polsce współcześnie dzieje, ale szkoda mi zmarnowanego potencjału plejady aktorów i artystów kabaretowych, bo film wyszedł miałki. I żałosny.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 3, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1