Więcej o
Moje miasto
Oprócz Werandy na Świętosławskiej jest i druga Weranda - w Pasażu Niebieskim (wejście od Paradewskiego).
Wracałam z Politechniki w piątek, utknęłam w korku z kołorkerami i zdezerterowałam w okolicach ul. Grobla mimo iż w samochodzie była klimatyzacja, a na zewnątrz zdecydowanie jej nie było. Nowy most Św. Rocha wygląda jak w prawdziwej Europie, a dodatkowo chodzą po nim piękne studentki. Lubię okolice Garbar, mimo że są okrutnie zaniedbane i biedne takie.
Z okazji Dnia bez Stanika poszłam do Avocado [2023 - strona nieaktualna] po kolejną czekoladową Creole (toż to aż nie fair, żeby taki fajny sklep był 50 metrów od pracy TŻ).
Caffe Zielona Weranda ma szersze menu - oprócz kaw, herbat, kanapek, sałatek, grzanek i ogromnych porcji ciasta, mają też dania bardziej obiadowe (ale już z tych bardziej drogich). I ładne panie. I wróbelki, którym można rzucać okruszki chleba (kanapka morska z łososiem, melonem, ananasem i czarnym chlebem - ciekawa).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 1, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4
Nie cierpię bałaganu i tego, że wprowadza zmiany. Dzisiejsza wizyta w IKEI wkurzyła mnie niemożliwie, bo jak to tak - remont?! Wszystko poprzestawiane, ścieżki, którymi można było się spokojnie przemieszczać bezpośrednio do ikeowego bistro i części kuchennej, którą kocham chyba najbardziej, zniknęły. I zniknęło samo bistro, co uważam za zamach na mój żołądek. I sklepik zmniejszony o połowę. Normalnie rozczar. I jakbym nie zobaczyła, że w hotelu Rzymskim jest menu szparagowe[1] i bym pojechała do IKEI głodna, to normalnie nie wiem, co by się stało. Głodna bym pewnie była.
Bardzo mnie rozczulił pan w TV, który hodował w worku pod koszulą kangurzątko. Doskonały przykład, że natura niezbyt sprawnie sobie poradziła z podziałem na płcie i cyklami rozwojowymi.
[1] Ze szparagami mam ten problem, że nie wiem, czy je lubię. Ugotowałam kilka razy, wyszły średnio, ale cały czas uważam, że to może wada wynikająca z mojej nieumiejętności gotowania. Z kolei żarcie knajpiane pokazało, że smak jest ok, tylko same szparagi jednak niekoniecznie aż tak rewelacyjne. I restauracja w hotelu Rzymskim bez rewelacji, co mnie trochę rozczarowuje. Często przechodziłam, zerkając przez zasłonki do środka, oglądając majaczące w półcieniu stoliki i zastanawiając się, czy tam fajnie. Trochę się nie da zrobić ładnego rzymskiego wnętrza za pomocą kafelków i fontanny na środku sali. Całość wygląda na taki ciut lepszy bar mleczny. A szparagi - cóż, wolę cebulę.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 23, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 6
... w blogowe zaświaty, niespecjalnie mądrze naciskając "Anuluj". Jakoś mnie to nie dziwi, bo przed wyjściem na śniadanie spędziłam ładne kilka minut na poszukiwaniu obiektywu, który przed momentem miałam byłam w ręku, a znalazł się w łazience koło lustra. Jak już kiedyś wspominałam, jestem miejska. Mój ekosystem mieści kawiarnie i restauracje, ryneczki z warzywami, pchle targi, parki i sklepy. Nie mam specjalnego nabożeństwa do cotygodniowej wizyty w supermarkecie, ale lubię urozmaicić sobie życie również robiąc szybki przegląd tego, co nowe, dotykając i wąchając. I mam duży fetysz tego, żeby dostać dobre śniadanie.
W Chimerze leniwie spożyliśmy poranny posiłek, wyjątkowo miło zaskoczeni, że nie trzeba wstawać rannym świtem przed 13, żeby zdążyć, bo śniadanie można dostać i o 22, jak zapewniła miła pani w herbaciarni. Leniwie i dość rozrywkowo, bo w lokalu grasowało stado kilkunastu ryczących 50. (a nawet 60.), które odbywały sabat czarownic, pewnie inspirowany po trosze naszą-klasą, sądząc z tematów ("nie sprawdzają nam teraz tarcz i nie zaglądają pod spódnice, a szkoda"), jakie dobiegały zza ściany. Po kilku karafkach wina słychać było toasty za te, których już nie było, ale też i za sprawne pęcherze i zwieracze (nie żebym się z tego śmiała, naprawdę). Trochę mnie to melancholijnie nastawiło, bo ja nie za bardzo odczuwam chęć spotykania się z ludźmi z przeszłości w jakiejś większej masie - kilka osób lubię, ale nie ciągnie mnie do spędów wszystkich, z którymi miałam okazję w życiu przebywać. Taka konstrukcja.
Nawiązując do wątku mody weselnej sprzed paru tygodni, dzisiaj na Rynku odbywały się jakieś dziwne obrządki okołoślubne ludu norweskiego.
Przy bliższym przyjrzeniu okazało się, że jest dość niewyrafinowana zabawa (ale na trzeźwo!), polegająca na trafieniu długopisem przywiązanym z tyłu do paska do stojącej na ziemi butelki po szampanie, co zapewne ma symbolizować zapładnianie. Poza tym kwitł handel, zwierzyna spała, a po całym mieście kręciło się mnóstwo turystów.
I obiecane konwalie ;-) z Rynku Wildeckiego. Tam miała miejsce historyjka, która mnie dalej bawi. Kupowałam swego czasu TŻ-u flanelową koszulę i szukałam takiej naprawdę dużej, bo luźna miała być. Znalazłam jakąś XXL-kę, zawinszowałam, po czym pan ze straganu porozumiewawczo mrugnął okiem i stwierdził, że TŻ to "taki bardziej byczek".
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 17, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do jeżdżenia podgrzewaną francuską kanapą, bo jakoś tak machinalnie usiłowałam zapiąć pasu na fotelu u dentysty. Poza tym zostałam obkomplementowana przez meneli podbramowych (ok, młodych), co według jednej znajomej jest ultymatywnym i ostatecznym wyrażeniem zachwytu nad urodą. Ja uważam, że mogli być po prostu ciut nietrzeźwi. I od poniedziałku myślałam o tym, że mógłby być już piątek.
A w Pasażu Jeżyckim, gdzie pracowałam lat kilka, a dentystka pracuje dalej, chyba umyli szyby.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 9, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Po siedmiu (liczbowo: 7) latach przyszedł kryzys. Przyrosło nam sprzętów, kubeczków (czy tylko ja tak mam, że akurat kubeczki obrastają w jakieś wspomnienia, historie i kawałki życia?), naczyń, puszek, pudełek i misek. Wzięło mnie na wprowadzenie jakiegoś ładu i zarezerwowałam sobie wreszcie pana, co to przyjedzie i zamiast brudnej i zatłuszczonej ściany wykona kafelki. Kafelki wybrałam jakieś 2 lata temu, ale jakoś nie miałam okazji i weny, żeby kupić. Cud, nie zniknęły, kupiliśmy (Cersanit Almeria Zefir, nie ukrywam, że między innymi dlatego, żeby przylepić ze dwa dekory z motylkami [2022 - link nieaktualny]). Przy okazji zaczęłam się rozglądać za jakimiś zabawnymi gadżetami do nowoprojektowanej zielonkawo-pistacjowej ściany i podążając za kubeczkiem z Myszką Miki, trafiłam na komplet limonkowy [2024 - strona nie istnieje] (szczotkę sedesową pominę, bo jednak mi do kuchni nie konweniuje). Teraz szukam jakichś sympatycznych pojemników na sól/cukier/mąkę do postawienia na relingowej półeczce. Kolor w zasadzie dowolny (zimna zieleń, biały, czarny), raczej nieprzezroczyste, kwadratowe/prostokątne, zamykane. Półeczka ma 12x23 cm, więc wejdą dwa po 10 cm albo trzy węższe. Jak mnie strasznie zachwyci, to może być i droższy, ale jednak do Villeroya i Bocha to trochę jednak się boję pójść. Podoba mi się taki typ, jak Evva ozdabiała, ale za bardzo nie wiem, gdzie szukać.
Jako że moja kuchnia nie jest aż tak fascynująca, żeby dyskutować o niej z rodzicami przy okazji wizyty, wyprowadziliśmy ich na spacer do poznańskiego Ogrodu Botanicznego. Oprócz cudności w roślinach była też fauna, a konkretnie żaba z gumą do żucia.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 1, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
ogrod-botaniczny
- Komentarzy: 2
Zdecydowanie jestem pogodynką. Słońce za oknem sprawia, że jest lepiej, optymistyczniej i bardziej pod każdym względem. Kot się grzeje na balkonie. Żeby wyjść z domu, wystarczy bielizna, skarpetki, spodnie i koszulka (no, jeszcze przydaje się coś dodatkowo, bo po zejściu ze słońca bywa wietrznie i chłodno). Przyszedł z ebaya lesbijko-gejowski kubeczek, który kupiłam przypadkiem (szukając, czy firma Crown Trent robi kubeczki "dishwasher safe"), budząc chyba niemały entuzjazm u sprzedającej ("Lesbian Woman, Happily Married, Hamster Lover"), bo zachwyciła się faktem, że pisze do niej "guy lady from Poland".
Caffe Weranda daje prześlicznie skomponowane kanapki (śniadania niestety tylko do 13, a ponieważ przekopanie się przez chyba 15 staników w Avocado trochę mi zajęło, to już nie dostaliśmy) - w zestawie wiejskim ciemny chleb, twarożek z ziołami, ogórkiem i pestkami dyni na sałacie z bazylią, we francuskim - trzy sery, ogórki, pomidory na sałacie jak wyżej. Pogonili mnie też z robieniem zdjęć, więc trzeba było robić je dyskretniej (przykro mi, nie zamierzam szanować tego typu zakazów z prostej przyczyny, że nie).
Cały czas fascynuje mnie świat w rybim oko. Mam wrażenie, patrząc przez obiektyw, że świat byłby ciekawszy, gdyby wszystkie linie proste zastąpić zakrzywionymi. Niekoniecznie bardziej uporządkowany i zarządzalny, ale na pewno zabawniejszy.
Przy okazji spaceru po Rynku (krótkiego, bo wiosna oznacza porę na nowe/wyciągnięte po zimie buty, a to oznacza sezon bąbli i pęcherzy na różnych częściach stopy) nieodmiennie fascynowałam się kwestią tzw. Polaków Odzieży Uroczystej. W Ratuszu mieści się USC, gdzie Poznaniacy biorą śluby z różnego stopnia zaangażowaniem w celebrę. Mimo tłumów w okolicznych ogródkach (znowu napisałam "ogórkach", freudowska potyłka?) łatwo odróżnić tzw. gości ślubnych. Po pełnej napięcia minie (niech zgadnę, nowe buty?), po wieczorowym makijażu w sobotnie południe, po ewidentnym nieprzyzwyczajeniu do kroju ubrania, po jakiejś takiej wyczuwalnej uważności w noszeniu ubrania, po innym rodzaju materiałów i kolorach. Rozumiem ideę, w dużej części się z nią zgadzam, ale bez względu na to bawi mnie kontrast między codziennością (bawełna i poliester), a odświętnością (nobliwe płótno czy jedwab).
Idę się przytulić do ciepłego futra.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 26, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4