Maj kontra wrzesień
A propos poprzedniej notki.

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
A propos poprzedniej notki.

Cmentarze nabierają życia jesienią. Nie 1. listopada, tylko wcześniej, kiedy zaczynają się sypać pierwsze złote liście z drzew. Jest jeszcze dobre światło późnym popołudniem. Nie jest jeszcze tak przeraźliwie zimno. Mech nadaje kamieniom pozór życia. I ludzie się uśmiechają, jak w żadnym innym miejscu. Może dlatego, że ciągle czują się żywi? A może dlatego, że widok rezolutnie (choć nieco chybotliwie) maszerującego po ścieżkach malca pokazuje, że świat się ciągle jeszcze odradza i zaczyna całkiem od nowa?

GALERIA ZDJĘĆ z cmentarza na Ogrodach (stamtąd pochodzi Anioł z #Facepalmem).
Ale chciałam równouprawnienie, to mam. TŻ nosił Maja w chuście (budząc entuzjazm ludności lokalnej spod sklepu monopolowego), a ja poza zwyczajowym hołdowaniem nałogowi (mam na imię Zuza i mogę przestać robić zdjęcia w każdej chwili) musiałam wziąć patol i rzucać. Kasztany na Ostrowie Tumskim same się nie pozbierają.
Ostrów się zmienia. Są i nowe kłódeczki na moście, jest i szeroko zakrojony remont budynków na ryneczku. Wprawdzie zmienia się nie tak dynamicznie, jakbym chciała, niekoniecznie w takim kierunku, jaki mi się wymarzył (z małymi tematycznymi sklepikami, targiem różności do weekend na ryneczku, co najmniej dwiema kawiarenkami i ławeczkami), ale te rusztowania sugerują krok w dobrą stronę:
A pewne rzeczy się nie zmieniają. Kolejne sesje zdjęciowe na moście Jordana (chociaż niespecjalnie zazdroszczę roznegliżowanym pannom młodym, bo wiało piekielnie). Kałuże na bruku za katedralnym ogrodem. I koty. Już zaczęłam marudzić, że taki spacer bez kotów to żaden spacer, kiedy spod samochodu łypnęło na mnie 8 zielonkawych ślepek, a za chwilę wynurzył się kot piąty, którego przez moment posądziłam o bycie matką maluchów, ale szybko okazało się, że ewentualnie to mógłby być ich ojcem z przyczyn obiektywnych, które dumnie prezentował pod ogonem. Niedwuznacznie dawał mi do zrozumienia, że chciałby władować mi się na kolana i tam zostać, podobnie jak przed rokiem. Lubię, jak koty mają swoje miejsca. Szósty kot siedział w uliczce Św. Jacka, a siódmy i ósmy bawiły się przy matce na podwórku domu z figurą.
Na szczęście nawet w tych samych miejscach za każdym razem jestem w stanie znaleźć coś innego niż poprzednio.
Bardzo lubię, jak ktoś poświęca mi uwagę. Z równą przyjemnością spędzałam czas na jodze, gdzie pani Inka tłumaczyła mi, jak zrobić Psa z Głową W Dole, co podczas nielicznych okazji, kiedy ktoś wróżył mi z kart czy stawiał horoskop (przy czym w tym drugim przypadku doskonale zdaję sobie sprawę, że chodzi o efekt terapeutyczny, a nie przewidywanie przyszłości, co nie zmienia faktu, że czuję się zaopiekowana). Dzisiaj do listy mogę dopisać masaż twarzy w gabinecie ASHA. A. ma fantastycznie ciepłe i delikatne dłonie, a do tego niesamowitą umiejętność uspokajania. Królowa jest zrelaksowana. I zachwycona.
Do tego nie ma nic lepszego niż spacer małymi uliczkami w świetle zachodzącego słońca. Z jesiennymi kwiatami obrastającymi płoty i przyjacielskim szanuarem, który specjalnie dla mnie i Maja wspiął się po siatce, żeby nas omruczeć i owinąć się dookoła nas ogonem.
Lało od rana. Było buro, brzydko i ciemno. Szłyśmy z Majem pod tęczowym parasolem i mimo początkowej irytacji zdałam sobie sprawę, że to było bardzo dobre lato. Ciepłe, słoneczne i pełne kolorów.

Od lewej z góry:
W większym formacie (i w ogóle to trzymajcie kciuki za koty Hanki, co?)
Nie lubię, jak niszczeje. Każdy, kto mieszka w Poznaniu, na pewno przejeżdżał wielokrotnie obok, bo kompleks opuszczonych a pięknych ceglanych budynków stoi przy ulicy Garbary, o krok[1] od starego Rynku. W Dreźnie w podobnym budynku jest hala koncertowa o świetnej akustyce. Tu też się czasem coś dzieje - odbywają się spektakle w ramach Festiwalu Malta, co tydzień w soboty Pchli Targ, a w każdą drugą sobotę miesiąca - Giełda Antyków. Niestety, żadna z tych imprez nie wykorzystuje potencjału - spektakle i jarmarki odbywają się wśród budynków, pod gołym niebem, nieliczne sklepy z antykami korzystają z niewyremontowanych hal w jednym z budynków. Wszystko zarasta, szyby sukcesywnie wypadają, cegła się kruszy. Smuteczek.
Na targ apetytu narobiła mi Michelle, ale i przed urodzinami Maja ciężko mi było tam trafić, i po urodzinach jeszcze ciężej. Mimo że blisko. W zasadzie poszliśmy kupić dzbanek do herbaty, bo mój ulubiony z Ikei, o obłąkańczo chabrowym kolorze, niestety już niedostępny, wyszczerbił się mocno po bliskim kontakcie z półką[2], a w sklepach (tych w internecie też) nie ma nic, co by mówiło "kupmnie". Dzbanka nie znaleźliśmy, ale jakby ktoś chciał maszynę do pisania, fisharmonię, hełm z pikielhaubą, zdjęcia gołych pań z początku wieku, gramofon z piękną tubą czy srebrne lustro wysadzane granatami - to to jest to miejsce.

Fascynujący są i ludzie. I prawdziwi hobbyści, którzy chętnie opowiadają o odrestaurowywaniu mebli czy czyszczeniu naczyń, i bardziej przypadkowi z kocem pordzewiałych gratów. Wśród kupujących i pani w szpileczkach i futerku, pełnym makijażu na wypchanej kolagenem i botoksem twarzy, i studenci, i odziani w schludne moro fascynaci broni, i starsze panie w nobliwych beretach. I my, z Majem zachwyconym kolorowymi żyrandolami z kryształkami. Wczoraj jeszcze w chuście, ale następnym razem coś czuję, że na własnych nogach.
[1] Jakby nie Estkowskiego, oddzielająca Stary Rynek od reszty miasta.
[2] Nie że rzucałam, półka spadła m.in. na czajnik. Sama z siebie.
PS Wyspałam się i mi trochę lepiej.