Więcej o
Moje miasto
Pisałam już o tym, że znowu mi się ulało. Płacę za parking i parkuję niekoniecznie aż pod samym miejscem docelowym, bo lubię chodzić, zwłaszcza w mieście. Nie boli mnie to, mogę. I nie rozumiem, czemu miejsc, które są ładne, zabytkowe, odwiedzane przez turystów, nie pozbawić wątpliwej ozdoby w postaci parkujących wszędzie samochodów. Dostawczaki mogą podjechać, wyładować i odjechać, mieszkańcy mogą mieć zniżkę na parking podziemny. Ale nie, przecież. Stałam dzisiaj kilka minut, patrząc na fantastyczne światło na ulicy Klasztornej i czekając, aż przejdzie pani, pan, przejedzie samochód, przejedzie kolejny... o, nie przejechał, stanął, zasłaniając część ulicy, kierowca wysiadł, zapiszczał zamkiem i poszedł. I tyle mojego czekania. Nie lubię, jestem zła i rozczarowana. Dlatego też kibicuję planom zrobienia z Wrocławskiej deptaka oraz budowie obleśnie w tej chwili wyglądającego parkingu obok pałacyku Anderschów. Bo potem może będzie ciut lepiej.
Dziś był dobry dzień. Wąchałam książki w księgarni Powszechnej i wyszłam z nowym Spacerownikiem Wielkopolskim (i małym drobiazgiem teoretycznie dla Maja, ale chyba jednak dla mnie). Dostałam michę pysznego cacika w nowej tureckiej restauracji na Wielkiej, a TŻ-u skubnęłam nieco doskonałego kebabu. Świeże warzywa, dobre gołąbki w liściach winogron, ajran i - trochę niestety - turecka muzyka. Ale i tak.
Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday October 5, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Nie wiem, co lubię bardziej - kolorowe żaróweczki czy elegancką pajęczynę kratownic. Na zmianę ufam dziecięco założeniom konstrukcyjnym, że nie rozpadnie się znienacka, z drugiej strony zdążyłam obejrzeć tyle thrillerów, w których nagle okazywało się, że diabelski młyn czy rollercoster uległ sabotażowi, że moja naiwna wiara topnieje, a ja na samym szczycie świata czuję przy chybotaniu wagonika zimno w środku, że jednak coś się zdarzy. I zazdroszczę radosnej siedmiolatce, która razem ze mną wskakuje do wagonika, jej odwagi i bezgranicznej wiary, że nic się nie stanie. Też tak kiedyś miałam, ale urosłam. I po co mi to było?
Nie lubię z kolei muzyki, elektronicznej łupanki (i nie mówię tu o wysublimowanych dźwiękach spod klawiszy takiego Gus Gus czy innego Armina van Buurena), która ma zadanie chyba podnieść jeszcze poziom adrenaliny tym wszystkim, którzy wsiadają, zapinają pasy i w kulminacyjnym momencie podnoszą ręce, bo wtedy jest jeszcze fajniej.
Żeby nie było, że wesołe miasteczko jest tylko dla dzieci i mam, tatusiowie mogli podziwiać wdzięki szczupłej i atrakcyjnej pani, która najpierw przebrała się ze skąpych ciuszków w jeszcze skąpsze bikini (i nie użyła do tego celu przebieralni), po czym w negliżu pozowała do zdjęć z figurami czeplinowskich klaunów przy wejściu do którejś z atrakcji.
Ja w tym czasie patrzyłam w Poznań (niestety przez szybę i pod światło).
PS Podobno trendy jest dawać angielskie tytuły.
PPS Miasteczko było do dzisiaj przy Mieszka I.
PPPS A TŻ ma kilka stosików zdjęć z Krainy Wolności, ale nie chce wystąpić gościnnie na blogu.
Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday October 2, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Nie mogłam siedzieć w domu. Głównie dlatego, że energia do klikania w Garden of Time zbiera się bardzo wolno i strasznie irytuje mnie patrzenie na pasek postępu, a poza tym też, że jestem napędzana słońcem i kiedy widzę za oknem, że jasno, to muszę. Lubię, gdy słońce grzeje mnie przez przednią szybę mojej Cytryny, a kiedy patrzę w lusterko, widzę tęczowy refleks światła. To jest dzień na leniwe śniadanie w Chimerze (i tak, zaproszenie na facebooku było całkiem serio, było przyjść; ja w każdym razie prawie że skończyłam ostatniego Stiego Larssona i mam nieco syndromu odstawienia, bo się przyzwyczaiłam). To jest dzień na Ogród Dendrologiczny, którym nie byłam od ponad dwóch lat. Poprzednio wlekłam się żółwim tempem z brzuchem pod brodą, dziś pozwalałam chować do kieszeni polara kasztany, szyszki i żołędziowe czapeczki (oraz nosiłam, bo księżniczce nie chce się chodzić i wydawałam bądź chowałam do torby pluszowe lewki, smoczek, ciasteczko czy pycie). Poczucie wygrzania++, a do tego na paznokciach mam I'm Suzi I'm Chocoholic, w kolorze kasztanów. To już wiecie, gdzie mnie szukać jesienią[1].

[1] W pracy. Ha. Ha. Nie wygrałam 56 milionów.
Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday September 28, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
ogrod-botaniczny, solacz
- Komentarzy: 1
Najpierw była fontanna pod Teatrem Wielkim. Przechodziłam obok i zawsze chciałam usiąść w słońcu, ale ostatecznie wolałam dojść do laboratorium PCSS-ów ulicę obok. Teraz na dziedzińcu Starego Browaru stoją (a może stały?) leżaki. Mijam je, rzucając tęskne spojrzenia. Bo nie usiądę. Chyba oduczyłam się zatrzymywać. Od lat biegnę skądś dokądś, żeby się nie spóźnić, żeby być dłużej na miejscu, żeby już dotrzeć. Muszę mieć powód, żeby. Straciłam umiejętność nic-nie-robienia. A może boję się zostać sama z myślami? Bez pogrążania się w książce? Bez zaglądania w Internet? Bez zapadania w pospieszną drzemkę? Tylko ja i to, co w mojej głowie. I słońce.
Dzień 3.
Napisane przez Zuzanka w dniu Thursday September 22, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 2
W cieniu kościoła św. Franciszka Serafickiego *na Rynku Bernardyńskim* co sobotę (od dziś) odbywa się bazar żywności ekologicznej. Na straganach to, co zwykle, tyle że bez oprysków, za to z przetworami, serami zagrodowymi i - podobno - bo dziś nie znalazłam, wędlinami i rybami. Okolica urocza, chociaż ciasna, ale pomysł świetny. Do tego traktor, ludyczne tańce i śpiewy, moja ulubiona szkoła jogi, rodzice z dziećmi, stragany ozdobione zbożem i kwiatami, sielanka. Kupuję więc, ogarnięta jesienną chętką na kolor pomarańczowy, kawałek pięknej, soczystej dyni Bambino (z którą wprawdzie jeszcze nie wiem, co zrobię, ale myślę o towarzystwie fety i kardamonu). Pani ze straganu kroi dynię, chociaż oczywiście wolałabym zabrać wielką kulę ze sobą i jak w tytułowej piosence z True Blood, zrobić z nią jakieś niegrzeczne rzeczy. I nagle wyrasta obok opalony acz podstarzały Ewangelista, który jadowitym tonem poszczekującego ratlerka zaczyna punktować, że kilogram dyni kosztuje tyle i tyle, że taka dynia to i z 10 kilo waży, że on 40 lat miał gospodarstwo, to się zna, i że ludzie to głupie, że tu przychodzą i kupują, na chleb nie mają, a przychodzą i głupi są, że kupują, co to niby eko, a przecież - TO SIĘ NIE OPŁACA. Mimo wyjaśnienia, że skoro on jeden jest mądry i przecież może nie kupować, poszczekiwał dalej, po czym przeniósł się oszczekiwać inne stragany. I jak chętnie bym mu przyznała rację, bo eko-towary są droższe niż nie eko, tak naprawdę miejsce na wprowadzanie swojej ekonomii sobie wybrał wyjątkowo niefartowne, bo towarzystwo dookoła bazarowe to raczej ludzie od new-age, wegetarianie i nosiciele chustowi, niezainteresowani tym, żeby chleb był jak najtańszy, ale żeby w środku miał to, co mieć powinien i nic więcej.
Napisane przez Zuzanka w dniu Saturday September 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 5
Są w Nowym Jorku takie kamienice w kształcie trójkąta i ja je bardzo lubię; możliwe, że to jeden z powodów, dla których ciągle myślę o Nowym Jorku (kamienice i Woody Allen). I jedna taka była w Poznaniu na rogu Ogrodowej i Krysiewicza, niestety - już nie ma. Dzisiaj przechodząc mimo patrzyłam, jak w obłokach pyłu, spłukiwanych wodą, znika to, co z kamienicy zostało. Smuteczek.


GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday August 31, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 6