Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Lubię Google Maps

Kiedyś lubiłam oglądać mapy i planować palcem po papierze, brakowało mi jednak tego, żeby pozaznaczać na mapie to, co mnie interesuje (no przecież nie będę mazać długopisem!), brakowało mi zwykle miejsca, żeby taką mapę solidnej wielkości rozłożyć, nie wspominając o tym, że trzeba ją mieć i musi być na tyle mocna, żeby atak zmasowany kocich łap jej nie zmógł, nie wspominając o tym, że wyznaczanie odległości i ocena czasu to jednak nie była precyzja. GM robi wszystko, co chcę, dlatego zrobienie kolejnej wersji mapki wyjazdu to kwestia trzech minut. Czyż to nie urocze?

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 24, 2009

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Skomentuj


Opowiedz o swoich planach

... a Bogini Cię wyśmieje. Liczę jednak, że czuwa nad moją kartą kredytową pewna dobra siła sprawcza, jak również że liczba dobrych uczynków, jakie codziennie popełniam, ratując świat, więc nie rozsypie mi się misterny plan na urlop, który sobie właśnie uknułam i na jego konto dokonałam zestawu rezerwacji. I tak, o:

  • 29.05, piątek - Poznań - Praga (591 km – około 6 godz. 45 min) [Hotel Residence Mala Strana]
  • 30.05, sobota - Praga - Norymberga (288 km – około 2 godz. 43 min) [Hotel Motel One Nürnberg-City]
  • 31.05, niedziela - Norymberga - Neuschwansteinn - Vaduz - Saint-Genis-Pouilly (284 km – około 3 godz. 28 min + 208 km – około 2 godz. 22 min + 388 km – około 3 godz. 49 min)
  • 1.06, poniedziałek - Saint-Genis-Pouilly - Genewa
  • 2.06, wtorek- Saint-Genis-Pouilly - St. Eloy - Dijon - Ahuy - Luxembourg (117 km – około 1 godz. 33 min + 213 km – około 2 godz. 4 min + 5,5 km – około 11 min + 319 km – około 3 godz. 11 min) [Hotel Piemont]
  • 3.06, środa - Luxembourg - Antwerpen - Rotterdam (259 km – około 2 godz. 19 min + 101 km – około 1 godz. 13 min) [New Ocean Paradise]
  • 4.06, czwartek - Rotterdam - Gouda - Oudewater - Brema (28,1 km – około 29 min + 13,9 km – około 19 min + 359 km – około 3 godz. 21 min) [Hotel Blaue Villa]
  • 5.06, piątek - Brema - Berlin - Poznań (395 km – około 3 godz. 36 min + 296 km – około 3 godz. 33 min)

Tadam. Oczywiście może zapaść epidemia świńskiej grypy, popsuć się samochód, pochorować któreś z nas lub spać seria innych nieszczęść, ale naprawdę liczę, że jednak nie. Z góry dziękuję za pozytywne ustosunkowanie się do mojej prośby.

EDIT: It's my lucky day. The Cheese market - Every Thursday morning during the summer. Taste the real Gouda Cheese.. Mr.

EDIT2: No, nie taki lucky, bo summer zaczyna się 23 czerwca. Pity.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 30, 2009

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Komentarzy: 2


Po co pojechałam do Berlina

No przecież nie służbowo na statek, to TŻ. Ja sobie pojechałam towarzysko załatwić kilka nie cierpiących zwłoki biznesów.

Przede wszystkim po to, żeby zwiedzić kulinarnie kilka nowych miejsc. Nie wstydzę się napisać, że uprawiam turystykę kulinarną i na wyjeździe wszystkie zdobyte kalorie liczą się połowicznie. Turek (na Am Köllnischen Park) smakuje uczciwie po turecku, nie skąpiąc warzywek, dolmadakii czy innych marynowanych papryczek. Niemiecki śniadaniowy zakątek na Akazienstrasse 28 oprócz miękkich kanap w niedziele[1] daje szwedzki[2] stół ze wszelakimi dobrymi goodies i książki w bookcrossingu (przeważnie niemieckie, ale da się coś po angielsku znaleźć).

Poza tym pojechałam po wiosnę. W zasadzie zamiast wiosny było takie trochę lato[3], ale nie będę narzekać. Wszystko kwitnie, pachnie, ptaszęta śpiewają, zwierzyna w zoo[4] co krok ma młode - a to słonię, to wydrzę czy inne pawianię, nie wspominając o małych alpaczkach czy innych ptaszętach.

I po miasto. Berlin jest dla mnie kwintesencją miejskości. Z pięknymi zakątkami, doskonale rozwiniętym metrem, którym jeździ się doskonale (aczkolwiek nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem ideę biletu 2-godzinnego "w jedną stronę"[5]), z sympatycznymi i kolorowymi ludźmi, których brakuje mi w Polsce. Z malowniczymi ryneczkami. Z pięknie odnowionymi kamienicami, połączonymi z nowoczesnymi domami, z niesamowicie zagospodarowanymi podwóreczkami. Powtarzam się, ale jakby nie ten język (moja niemczyzna jest przeraźliwie słaba i po dwóch słowach przełącza się automatycznie na angielski), to bym pojechała do Berlina mieszkać. Teraz już. W każdym razie każda wizyta w Berlinie to nowy miły zakątek, lista rzeczy, które chciałabym obejrzeć, rośnie.

Pojechałam też na zakupy, ale jakoś nie udało mi się ogarnąć faktu, że jakoś tak się składało, iż powroty z Berlina organizowaliśmy zwykle w sobotę bądź w poniedziałek. I dostałam na twarz pozamykane sklepy, co zapewne było w trosce o mnie, bo nie udało mi się wydać prawie żadnych pieniędzy. A chciałam! Naprawdę! Nie to nie.

[1] Bo w tygodniu dają śniadania z karty. Od 9 do 23. Uwielbiam miejsca, gdzie można bułeczkę z serkiem, tosta z marmoladą czy jajecznicę o dowolnej porze.

[2] J. (Holender) objaśnił mi, że bohater Muppetów, u nas i wśród reszty świata nazywany jest Swedish Chef, w Szwecji jest nazywany Polskim Kucharzem. Ke?

[3] No jakoś nie umiałam mentalnie przeskoczyć faktu, że półtora tygodnia temu sypał sążnisty śnieg i nie wzięłam ze sobą sandałków. Nierozważnie. W każdym razie w aptekach mówią po angielsku, a zmasakrowane paluszki da się obkleić plastrem dla dzieci. W zwierzątka.

[4] Zoo w Berlinie jest zoem wyczynowym, wielkim i rozległym. Po przejściu 2/3 mimo kilku przerw kondycyjnych, polegających na malowniczym zaleganiu na okolicznych ławeczkach, odpadła mi dupa i zwiedzanie akwarium i części zagródek odłożyłam na później.

[5] Zakładam, że dopóki zmieniam linie i nie wracam żadną, którą już jechałam, to jestem w prawie.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ z Zoo i Berlina.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 5, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 10


Przykazanie 13

Będziesz wyprowadzać swojego Nikona na spacer, zwłaszcza jeśli jest słońce. Grzeczna jestem, to wyprowadzam, zwłaszcza że dziś pierwszy dzień wiosny.

Będąc młodą bloggerką, dawno, dawno temu pojechałam na wakacje do Budapesztu. Po jednej stronie Dunaju miasto, po drugiej górki. Znajomy, z którym jechaliśmy, zawinszował sobie, żebyśmy wybrali się przejść we wspomniane miejsce. Dodatkowo mieliśmy pojeździć różnego autoramentu komunikacją - metrem, autobusem i kolejką zębatą, co mi się okrutnie spodobało. Pojechaliśmy, wyszliśmy na takie fajne in the middle of nowhere, idziemy szlakiem turystycznym, po czym tak po 5 minutach (kiedy już mi się zaczęło pchać na usta delikatne "Papo Smerfie, daleko jeszcze") doszliśmy do tablicy z trasą. Na widok kilometrażu oflagowałam się i odmówiłam uprawiania dalszych wojaży, albowiem jestem przeraźliwie leniwa i wizja snucia się w górę i w dół mnie nie kręciła za bardzo. Znajomy jednak nalegał, zanęcając mnie wizją jeszcze jednej kolejki, która jeszcze bardziej mi się spodoba. Wlekłam się więc, narzekając i jojcząc wniebogłosy, bardziej dla przyzwoitości, bo to było jednak parę kilo temu, lato, piękne okoliczności przyrody i w zasadzie nie miałam lepszych planów na ten dzień. Dowlekliśmy się wreszcie do wspomnianej kolejki, okazała się być genialna, po czym dopiero w tym miejscu znajomy wyznał, że kolejka jeździ w co drugi poniedziałek i aż do zobaczenia rozkładu jazdy na końcu trasy nie był pewien, czy nie będziemy schodzić piechotą, a wolał mnie wcześniej nie irytować[1].

Bogata w takie doświadczenia nie poszłam analizować mapy w Śnieżycowym Jarze (a na kierunkowskazach przezornie nie było podane, ile ma rundka przez rezerwat), tylko twardo poszliśmy z TŻ oglądać wielkopolską roślinność. Jak na pierwszy dzień wiosny wiało przeraźliwie i odmarzały uszka, po kilometrze miałam dość, po drugim było lepiej, a potem było naprawdę w cholerę kwiatków (najpierw kilka>, potem kilkadziesiąt, a jak się popatrzyło w dal - miljony[3]).

Zima jest przerażająca, pozbawia energii życiowej. Przeszliśmy raptem kilka kilometrów (część pod górkę, pod górkę jest bardzo źle); więcej i bez takiego zmęczenia przeszłam w Buenos, ale w temperaturze przyjaźniejszej i w zdecydowanie lepszej przyodziewie (poproszę o zimową kurtkę ważącą tak do 20 deka, NAOW). Jakby nie poranna Weranda[2], padłabym w połowie drogi i to by było na tyle. A tak - napchana twarożkiem, ogóreczkiem i tuńczykiem - nie musiałam być ciągnięta za nóżkę jak Kubuś Puchatek. GALERIA ZDJĘĆ - bdb, z podziękowaniami dla Wonderwoman.

[1] W zasadzie to lubię budzić strach. I niepewność. Tak, bardzo lubię.

[2] Zdecydowanie śniadanie w Werandzie jest bardzo dobrym pomysłem, bo mimo kilometrów głodna się zaczęłam robić dopiero koło 20. Acz szlachetne zakończenie nóg dalej mnie boli.

[3] I całe stado Straży Leśnej, dbającej, żeby turyści nie tratowali, nie zrywali i nie żarli.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 21, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: starczanowo, śnieżycowy-jar, polska - Komentarzy: 5


Asertywność 10, zrozumienie 0, sanity -5

W karcie stoi, że sałatka Mississipi zawiera sałatę, oliwki, ser feta i sos aioli. Nauczona smutnym a wieloletnim doświadczeniem, że pomidora można wetknąć do potrawy zawsze i wszędzie (sprawdzić, czy nie ma w deserze), pytam grzecznie, *co jeszcze* znajduje się w sałatce. Kelnerka patrzy jak na wodorost i objaśnia, że to, co jest w karcie. Winszuję sobie więc.

W przyniesionej sałatce oprócz "tego, co w karcie", znajdują się: kiełki, zwiórkowana marchewka, papryka, rzodkiewka i... tadam, mnóstwo pomidora. Zirytowałam się i zapytałam, wtf. Pani mi objaśniła, że kucharz mi sałatkę trochę wzbogacił i że jak *wzdech* sobie życzę, to zabierze do kuchni i mi tego pomidora powyciągają. Zdusiłam w sobie sugestię, skąd mogliby powyciągać. Kelnerka jednak zauważyła, że coś jest nie tak, poszła się naradzić do kuchni i wróciła z propozycją darmowej kawy bądź herbaty.

Okoliczności przyrody pominę. Kurtynę też. Szczęśliwie sałatka była (po wyjęciu sterty pomidorów) jadalna.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 19, 2009

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Komentarzy: 16