chłonę każdą Twoją relację ;-) bawicie się świetnie i jecie same pyyszne rzeczy ;-)
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
To w zasadzie już była pointa. Ale żeby nie było, że bez sera - podczas lanczu w Cafe Renard [2024 - strona nie istnieje] wyjaśnialiśmy właścicielce, jak się mówi po polsku "Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin", a po rosyjsku "Wsiewo charoszewo s dniom rażdienia". Odpadła dopiero na etapie pokazania, jak po rosyjsku wygląda w cyrylicy.
Mam miękkie miejsce w serduszku dla impresjonistów, więc w l'Orangerie się dość odnalazłam. Sala z Monetem na metry[1] - coś pięknego i niedrogo. Bardzo polubiłam nieznanego mi wcześniej Utrilla i Deraina, ale chyba najbardziej mnie ucieszył Chaim Soutine - człowiek, który ewidentnie czegoś nadużywał i to coś mu na tyle uszkodziło postrzeganie, że mógłby być kolejną sprawą dla doktora House'a.
A potem złe mnie podkusiło, żeby błyskotliwie zauważyć, że przecież wystarczy pojechać dwie stacje metrem dalej, żeby zobaczyć z bliska Łuk Triumfalny. No to zobaczyliśmy. 284 stopnie, rzekła wikipedia. Czuję każdy stopień, z czego więcej niż połowę z balastem 12 kilogramów, w łydkach i plecach. Owszem, warto było - widok na gwiaździsty Paryż niesamowity, mimo takiej sobie pogody. Ale jak można było nie zauważyć windy? Jak?! Jak widać normalnie, można. Szczęśliwie w drodze powrotnej zaczęliśmy widzieć. Ale i tak. Bow before master.
A teraz ser, łosoś i cydr. I rzodkiewki.
[1] © Imka.