Sarkałam strasznie, bo kto wpada na pomysł, żeby trenować wind- i kitesurfing w ostatni weekend września, zwłaszcza że prognozy były raczej dramatycznie niekorzystne. Na szczęście nikt nie wymagał ode mnie zanurzania się w komfortowych inaczej wodach Bałtyku[1], a pogoda okazała się nader łaskawa. Wind- i kitesurfing z poziomu pomostu jest bardzo malowniczy, a integracja w podgrupach to dobre rozwiązanie[2]. Poza tym, jak zwykle, co w Jastarni, zostaje w Jastarni. Nawet po sezonie.
Ostatni (i chyba jedyny raz) na Helu byłam w 1994 (a może 1995?!) roku, ludzie tyle nie żyją. Niespecjalnie więc pamiętam cokolwiek, poza jakimiś letnimi przebłyskami, że kamienne mury i stragany z wakacyjnym nadmorskim badziewiem. Nie było wtedy na pewno Fokarium ani pewnie połowy restauracji kawiarni, stała za to latarnia morska, aczkolwiek chyba na nią nie wchodziłam, a teraz i owszem. Wadą latarni jest oszklona kabina na górze, nad zdjęciami trzeba się napracować i przy większej liczbie zwiedzających logistyka jest trudna.
W Jastarni zwiedzałam głównie plażę, która - poza meduzami - ma jakąś dziwną anomalię, że jak się wchodzi przy hotelu wejściem na przykład 48, a potem się idzie godzinami wzdłuż wody i wychodzi się wyjściem na przykład 51 i wraca chodnikiem przez całe 10 minut, doliczając zatrzymanie się w sklepie po zakupy. Jest szansa, że wolno szliśmy (bo pyrgaliśmy meduzy), ale ja wolę teorię z zakrzywieniem czasoprzestrzeni. Port o wschodzie słońca nader, a o każdej porze pełno jest kotów.
[1] Nie no, oczywiście że sama weszłam, ale do kostek (a wcześniej morze weszło na mnie, jak fotografowałam meduzy). Było ZIMNO. Ale byli tacy, co - wprawdzie w piankach - ale spędzili koło 10 godzin w wodzie.
[2] I gofra jadłam.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 29, 2019
Motywacją do spędzenia ponad 10 godzin w samochodzie (klimatyzowanym, na szczęście, bo temperatura oscylowała powyżej 30 stopni) był koncert dla starych ludzi, którzy lubią słuchać muzyki, znanej od prawie 30 lat. O muzyce nie umiem, umiem za to o mieście.
Kazimierz rozpoczął się dla mnie tradycyjną restauracją indyjską (klimatyzowaną)[1], potem cienia szukałam w synagogach (oraz za pomocą moczenia się w kurtynie wodnej przy posterunku policji na Szerokiej).
Szeroka 16. Synagoga Poppera, w której aktualnie mieści się księgarnia specjalizująca się w kulturze żydowskiej.
Szeroka 40. Synagoga Remu jest niepozorna, ale tuż obok ma piękny i zaciszny XVI-wieczny cmentarz. Wstęp - 10 zł (cegiełka na odbudowę), panowie w ramach biletu dostają czapeczkę.
Miodowa 24. Synagoga Tempel jest stosunkowo nowa, bo XIX-wieczna. Monumentalna i bogato zdobiona. Wstęp - również 10 zł (cegiełka na odbudowę).
Ponieważ już miesiąc minął od powrotu z ciepłego, zabrałam rodzinę do SPA. “Ostoja” to kompleks wypoczynkowy w Chobienicach (przekręcanych przez Majuta na Szubienice) za Wolsztynem, gdzie w post-pegeerowskich budynkach i pozostałościach po minionej epoce można przenocować w hotelu, zjeść w restauracji, wymoczyć się w basenach, ogrzać w kilku rodzajach saun oraz - jak kto lubi - pojeździć konno. W cenie noclegu jest śniadanie i dostęp do strefy saunowo-basenowej, za pozostałe atrakcje (konie i zabiegi estetyczno-relaksujące) trzeba dopłacić i niezależnie umówić. W efekcie spędziłam z rodziną pół soboty i pół niedzieli w basenie, młodzież jeździła na holenderskim Wolterze (zachwyt), TŻ poszedł na masaż (poleca), a ja zafundowałam sobie zabieg na twarz pt. Złoto Ostoi (spoko, ale trochę #samaniewiem[1]). Oprócz basenu można na spacer, akurat i nie było za zimno, i słonko było przyzwoite; tuż obok są malownicze ruinki pałacu Mielżyńskich.
SPA z zewnątrz / Basen o poranku
SPA z boku (hotel wygląda podobnie)
Basen wieczorem / Hall SPA
Koń z bliży / Stajnia
Nie tylko konie (były jagniątka, pies i osioł)
Dokładny adres / Wolter
Pałac Mielżyńskich
Pałac Mielżyńskich / Barokowy kościół opodal
Park
Oficyna w zespole pałacowym / W drodze
W drodze do SPA zatrzymaliśmy się na obiad w Wolsztynie, gdzie jedzenie przepyszne i karta ciekawa. W jedną stronę się udało (placki ziemniaczane ze szpinakiem, fetą i owocami granatu), w drugą niestety nie. Jak kucharz w “Zielonej Prowansji” jest klasy europejskiej, tak obsługa mocno nie; po wejściu do lokalu witają gościa puste spojrzenia, można usiąść, można wziąć sobie menu, ale obsługa się niespecjalnie interesuje. W niedzielę przy połowie pustych stolików i kilku minutach czekania na kelnera TŻ poszedł po menu, żeby dowiedzieć się, że “kuchnia jest zajęta” i na posiłek będziemy czekać 1,5 godziny. Łapana przypadkiem pizzeria Bella Toscana to raczej tzw. akceptowalne minimum, a nie celowy wybór (chociaż dostaliśmy krem brokułowy gratis, od szefa kuchni).
Wnętrza / Placki ziemniaczane z łososiem, fetą i szpinakiem
[1] #samaniewiem, bo koszt takiej przyjemności jest spory, w trakcie jest miło, ale efektów jakoś specjalnie nie widzę. Dzień-dwa czuję, że skóra nie jest sucha (czytaj: czuję, jakby była posmarowana tłuszczem), po czym wszystko wraca do stanu wcześniejszego. Owszem, ten jedyny raz, kiedy zobaczyłam spektakularny efekt kuracji kosmetycznej, był po użyciu Effaclaru La Roche-Posay, po którym zeszła mi płatami cała twarz i jak już się odremontowałam, to przez jakiś czas potem miałam jedyny raz w życiu cerę jak niemowlę. Effaclaru więc nie polecam, zabiegi na twarz w “Ostoi” - nie zniechęcam, ale następnym razem też pójdę na masaż.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 24, 2019
Przejazd autostradą A2 w dwie strony. Fajnie, tylko czemu tak krótko?
Bardzo krótka wizyta u kotka Pumka. Bardzo mru kotek.
Koncert "Fields of the Nephilim". Krótki, ale dobry. Miło, że wpuścili do środka z aparatem. GALERIA ZDJĘĆ.
Noc u siwej. Krótka, ale za to mogłam zobaczyć, jaką siwa ma prześliczną nową kuchnię. I kota (nie nowego, ale prześlicznego).
Śniadanie w Kafce na rogu Browarnej i Oboźnej z rodziną rudych - przemiłe, ale krótkie.
Wyniki testu: 100% trafności. Tylko krótko.
EDIT: Parę słów więcej o Kafce, bo zasługuje. Nie można palić, można czytać książki, których sporo, można przyprowadzić psy i dziecko, można też i geeków, bo jest hotspot. Bardzo fajne gorące kanapki, koktajle, a dla studentów zniżka 10%.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 16, 2008
"śląska policja zatrzymała pięciu mężczyzn, którzy oszukiwali na handlu węglem. Oszuści wpadli na gorącym uczynku podczas mieszania 600 ton węgla z gruzem. Policja przejęła też nagrania wideo, na których przestępcy rejestrowali cały proceder. Robili to, bo nie ufali pracownikom, którym zlecali mieszanie węgla z kamieniami i gruzem."
Reportaż z wyjazdu do Warszawy. Najlepiej skrótowy w formie słowotoku:
Zgubiłam się na podstawie mapy z Zumi i siwa pilotowała mnie komórką.
Kot siwej jest boski (mogę okazać).
Ser Bursztyn jest boski (nie mogę okazać).
Żoliborz ładny, ale <lokalny-szowinizm-mode>Sołacz ładniejszy</lokalny-szowinizm-mode>.
Warszawa w dzień jest całkiem nieźle oznaczona, nazwy ulic na narożnikach nie są złe.
Dom kilkadziesiąt km pod Warszawą to dalej "w Warszawie".
Z jednej strony fajnie mieć dom w lesie, bo las, z drugiej - niefajnie, zwłaszcza jak się szambo zapełni w niedzielny poranek.
Sąsiedzi zrobili fajerwerki, lubię.
Grill się słabo świeci, jak pada.
9-tygodniowy pies Welsh terrier to fajna szczotka, która ma rozmiary małej zmiotki, takąż funkcjonalność, ale pełnowymiarowo umie warczeć i szczekać na obcych. Prawdziwy brytfan (brytfanna, bo suczka).
TŻ jest sławny, ludzie robią notatki w kajeciku, że go poznali.
Określenie "droga krajowa 2" nabiera znamion przekleństwa, zwłaszcza jeśli się zjedzie na nią z autostrady.
Bar Ułański w Bedlnie(?) sympatyczny, dużo naleśników i świetna wątróbka drobiowa z cebulą, jabłkiem i suszonymi śliwkami.
Satanistyczna czarna deska klozetowa w płomienie na parapetówkę działa.
Bardziej działa huśtawka ogrodowa i hamak, zwłaszcza jeśli w bundlu jest usługa złożenia.
Albo fotki:
Nuda, nie?
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 13, 2007
Ja uprzejmie proszę przestać. Ledwo przeczytałam poprzedniego, a tu już mi wydają następnego Adriana Mole'a...
Wizyta w ambasadzie naszego najlepszego przyjaciela - USA: checked. Uprzejmie proponuję, jeśli całkiem odpada opcja, by z tej przezabawnej imprezy zrezygnować, żeby wprowadzić analogiczne procedury dla Amerykanów, przyjeżdżających do Polski.
Wygląda jak Alcatraz, więc już się poczułam w klimacie okolic San Francisco. Policja, ochrona, nie wątpię, że płot pod prądem. Przyzwyczajona jestem do poznańskich ambasad, które wyglądają jak zwykłe ładne wille w sporym ogrodzie. Na wejściu kazali się rozdziać z kurtki, zabrali telefon, aparat i wszelkie cosie, które działają na prąd. Bramka, plecak na taśmę. Martensy piszczą, srebrna biżuteria nie piszczy (łowcy wampirów mają punkta). Po bramce wypuszczają ludność na podwórko, trzy linie, proszę stać na liniach, proszę nie wychodzić na inną linię, wchodzą pierwsze trzy osoby z linii niebieskiej, proszę się nie rozpraszać. No to się skupiliśmy. Na analizie okolicy, czy można wejść na dach, czy nie warto zaprzyjaźnić się z mieszkańcami kamienic opodal (nieokratowane balkony). Przyznaję, że wejście na teren z prośbą o azyl jest całkiem nietrywialne.
Jak już postaliśmy na świeżym powietrzu ("to taki odsiew, słabsi mrą na mrozie i nie trzeba już im wizy dawać"), w środku było wesoło. W okienku przemiły pan, który umiał po polsku, ale niespodziewanie się przełączał na amerykańszyznę, przez co poczułam się jak w pracy, gdzie można polisz-inglisz rozmawiać z uberszefem. Na tacce z dokumentami miał opisaną po polsku, ręcznie, typowo angielskim pismem, pytania i odpowiedzi w kwestii skanowania palców. "A teraz przyłóż palec wskazujący (tu się wdaliśmy w dyskusję, dlaczego index finger to ten, a nie inny) na środku czerwonego pola. To nie boli". Próbek DNA nie pobierali, aczkolwiek byli do tego chętni wśród zebranych ("proszę polizać szybkę na wysokości mojego prawego sutka, zdecydowane ruchy języka").
Z przyczyn technicznych miałam zaproszenie jako pracownik przyszłej firmy TŻ i musiałam objaśnić, że wprawdzie w papierach mam wpisane co innego, to tutaj sobie freelansuję i spotkanie ogólnofirmowe jest mi niezbędne. Pogwarzyliśmy sobie, jak to jest pracować biurko w biurko z mężem, jako że małżeństwa mogą konwersować o wizie razem. Jeszcze zanim dostaliśmy wizę, urozmaicaliśmy sobie i zestresowanym ludziom w poczekalni czas cytatami typu "You must detain my husband!", "You know, it's only sheet of paper" (nie będzie konkursu, skąd to ;-)). Na ścianach plakaty tematyczne - "Civil rights warriors" (wszyscy nie żyją), "American Women" (całe 16) - no smutny kraj. Wyszło też, że można nie płacić za wizę, jeśli udaje się tam w celu odwiedzin więźnia lub jako więzień as himself. Do rozważenia.
Wizy jak wizy, ot wycieczka za jedyne 500 zł (a poza tym zimno jak w psiarni[1]). Można zapłacić kartą Mastercard. Natomiast spotkanie z Siwą - bezcenne. Kto inny mógłby mieć zalaminowane kartki z tekstem "Jestem heteroseksualną kobietą, która nie jest zainteresowana reklamami agencji erotycznych dla panów" i wkładać je za szybę przy parkowaniu? O reszcie intymnych detali może nie będę opowiadać, ale kot Duśka jest najśliczniejszym i najgrzeczniejszym kotem beżowym ever. Oczywiście, jak wszystkie koty, od razu zaczął uwielbiać TŻ i mówić mu, że ma świetne skarpetki i w ogóle jest bardzo miłym dużym kotem. Wprawdzie nie byliśmy na Saskiej Kępie, ale Żoliborz mi się podoba.
[1] Dlaczego w psiarni? Piesy lubią ciepło, to raczej o cielakach pisali, że lubią zimny wychów.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 20, 2007