Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o panowie

Leonard Cohen - Ulubiona gra

Nie pamiętam już „Buszującego w zbożu”, do którego porównywana jest pierwsza książka kanadyjskiego poety i barda, ale jeśli też idea była taka, że młodzieniec nie wie, co zrobić ze swoim życiem i strasznie go męczy, cokolwiek robi, to to jest ten klimat. Breaveman, Żyd z Montrealu dojrzewa z przekonaniem, że jego celem jest miłość fizyczna (i w przeciwieństwie do „Kompleksu Portnoya” nie zamierza brać sprawy we własne ręce). Szuka kobiety idealnej, którą pokocha tak bardzo, jak tylko można ją pokochać. W trakcie więc eksperymentuje z hipnozą, żeby poprawić swoje szanse na konsumpcję, prowokuje bójki, odbywa jakieś przypadkowe związki, ale bez specjalnego zaangażowania. Pisze dziennik, mimochodem zostaje poetą, publikuje jedną książkę, drugą, schodzi do poziomu robotnika, pracując w hucie, jako windziarz czy wreszcie – ze swoim przyjacielem z dzieciństwa – na obozie dla kanadyjskiej młodzieży. Podobno to książka o dojrzewaniu; ja bym raczej nazwała ją przeintelektualizowanymi poszukiwaniami w głębi siebie, tak bardzo lubianymi przez klientów psychiatrów. Tyle że bez lekkości Woody Allena, którego stać na ironię wobec siebie. Braveman owszem, jest cyniczny i próbuje obserwować się z dystansem, ale bardziej jak bohatera czytanej książki, bo niespecjalnie zgodnie z autorefleksją biega po Montrealu jak fretka na sterydach, nie umiejąc sobie znaleźć miejsca. Wszystko jest przeplatane cohenowskim liryzmem, więc jak jak kto lubi, to pewnie - nad warstwą dotyczącą typowo zmysłowego poznania ciała kobiecego – sobie tę poezję wyłuska.

Trafiło mi się tłumaczenie Pawła Lipszyca, możliwe, że lepiej się czyta w innym wydaniu, które tłumaczył Maciej Zembaty.

#51

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 9, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Jack Knab - Cichy pogrzeb w Las Brisas

Zachęcona faktem, że John Knab to pseudonim Ryszarda Bańkowicza, szukałam śladów PRL-u w egzotycznym enturażu Meksyku. Niestety, to typowa książka sensacyjna, z dużą ilością szczegółów pokazującą obeznanie geograficzno-polityczne autora; świetnie, ale jakby nie taki był cel lektury. Dużo ogólników i przesądów na temat poszczególnych narodów – Anglik jest flegmatyczny, Włoszka jest idiotką, Amerykanka – puszczalską blondynką z Kalifornii, Turek – erotomanem pozbawionym zasad, a w Meksyku wszyscy jak jeden mąż są skorumpowani i zasadniczo odwalają manianę.

Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi do Meksyku zaproszeni zostają redaktorzy z różnych czasopism, mają obserwować nastroje społeczeństwa. W grupie najbardziej znany jest angielski komentator polityczny, Walters, austriacki dziennikarz z tygodnika kulturalnego, Androsch, depeszowiec z Holandii, de Brauwe, paparazzi Sevket z Turcji oraz dwie panie - oczywiście z pism kobiecych - ambitniejsza Amerykanka Wooten oraz płytka Włoszka Gulotti. Wycieczkę psuje aresztowanie Amerykanki, która próbuje sprzedać brylanty. Władze Meksyku szybko puszczają ją wolno (kwestionując jedynie klejnoty), albowiem wysoka blondynka zna szefa ochrony prezydenta (intymnie, co jest dość poręczne), wszyscy jadą więc odpocząć do pięknego Acapulco, którego opisów autor spragnionemu egzotyki polskiemu czytelnikowi AD 1985 nie szczędzi. W Acapulco niespecjalnie odpoczywają, bo nagle ginie Anglik. Szef ochrony prezydenta, ciekawy głównie panny Wooten, zostawia w domu żonę i dzieci i zaczyna własne śledztwo. Niestety, chwilę później ginie i Amerykanka.

Tutaj już zaczyna się typowa Agatha Christie – mimo że miejscowe władze szybko zamykają kelnera, który podał truciznę Amerykaninowi, śledztwo przejmuje szef ochrony, bo domyśla się, że morderca przybył z przeszłości Waltersa i musi być wśród uczestników wycieczki. Chyba żeby nie, bo granicę przekraczają dziwni obywatele Iranu i następuje kolejny zamach, tym razem na Belga, już podczas podwójnego pogrzebu.

Okładka od ulubionego duetu Fleischmannów w tonacji czerwonej - na mokrej srebrnej tacy drink z lodem i pomarańczą oraz róża. Na bogato.

#48

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 5, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie - Skomentuj


Jerzy Ziental - Poker z zabójcą

Porucznik Derkacz kończył właśnie terminowe sprawozdanie, kiedy zadzwonił do niego major Jakubowski i wezwał go do zadymionej sali. Włamano się do sklepu komisowego Desy przy Alei Piastów w Szczecinie, tyle że nic nie skradziono. Milicja się zaniepokoiła i uznała, że ktoś ptaszka spłoszył i wróci, więc trzeba zorganizować zasadzkę. Wyznam, że tutaj pojawiła się u mnie odrobina niedowierzania, że do rzeczy tak błahej rzucono kilkanaście osób, ale widać nieudane włamanie boli bardziej niż morderstwa. Oczywiście szybko się okazuje za pomocą anonimu od uczynnego obywatela, że usiłowanie włamania to czubek góry lodowej, a pod spodem kryje się przemyt złotych monet. Ślad prowadzi w morze, więc porucznik Derkacz incognito mustruje się na statek, bo ma 5 lat doświadczenia jako marynarz w marynarce handlowej. To taki ekwiwalent urlopu, ponieważ z powodu nawału spraw od 5 lat nie udało mu się wyjechać (i serio - z powodu nieudanego włamania?). Ponieważ nie wiadomo, kto z załogi jest przestępcą, sekretarka Jadzia będzie udawać dziewczynę porucznika i przesyłać do niego listy, zdjęcia oraz życzenia w koncercie życzeń. Derkacz wyrusza na pokład Bogusława X, żeby w miesiąc (do Marsylii przez Hamburg, Amsterdam, Antwerpię i Rotterdam i z powrotem) wytropić przemytnika, o którym wie tylko, że miał brodę. Na lądzie sprawa się komplikuje, bo pojawia się trup i mimo że potencjalny morderca się przyznaje, Derkacz i tak przywozi ze sobą zbrodniarza.

W Hamburgu idzie z kucharzem na ucztę (którą potem nieco odchorowuje) oraz do Muzeum Figur Woskowych. W Rotterdamie wprawdzie miał zwiedzać z resztą załogi starówkę, ale wszyscy wylądowali w barze na popijawie. W Marsylii wreszcie udał się, wykazując niespotykaną jak na milicjanta ciekawością świata, na spacer; w katedrze doznał olśnienia, kto może być jego przemytnikiem i mordercą.

Książka należycie obfituje w śliczne scenki rodzajowe - a to ucztę z postaci herbaty z cukrem, zapewnienie o świetnym zaopatrzeniu handlu uspołecznionego, czy - moją ulubioną - synchronizowania zegarków.

Porucznik czynił honory gospodarza. Mimo że kapitana Jarosza - jak wiemy - nie zaliczał do swoich najlepszych przyjaciół, teraz wsypał mu dwie pełne łyżeczki kawy do szklanki i przysunął bliżej cukiernicę, przemyślnie wykonaną z łuski artyleryjskiego pocisku.
- Proszę cię, stary. Nie żałuj sobie tej słodyczy. Jeszcze, nie krępuj się...

Przez otwarte okno pokoju wleciały srebrzyste dźwięki hejnału wygrywanego z wieży Zamku Książąt Pomorskich. Południe. Mechanicznie sprawdzili zegarki.

- Za kilka dni - podjął przerwaną rozmowę major - będziesz w Rotterdamie. Co wiesz o tym porcie?
- Byłem tam niejednokrotnie - odpadł nie bez lekkiej dumy w głosie porucznik (...) - Rotterdam przypomina Szczecin - jeśli chodzi o stare budownictwo. Zresztą wszystkie porty na świecie są podobne. A wiecie, że tam kursują wodne tramwaje? Są także sklepy na wodzie...
- Kraj tulipanów - rozmarzył się Jarosz. - Ty, Derkacz, to masz szczęście. Taka wyprawa. Mam nadzieję, że przywieziesz stamtąd jakiś upominek. Na przykład tytoń do fajki...
- Do rzeczy, koledzy - przerwał Jakubowski. - Tytoń możesz sobie kupić w kiosku "Ruchu". A jeśli zależy ci na zagranicznym, to poszukaj go u handlarzy w Turzynie.

Okładka oczywiście została przygotowana przez znany duet - państwa Fleischmannów - tym razem chyba typowo na podstawie tytułu (dwie czerwone rękawice z papieru oraz zakrwawiona, podarte karty).

#46

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 29, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie, prl - Komentarzy: 4


Czesław Czerniawski - Nie wychodź na pokład po zmroku

Kapitan milicji Doliński (powstrzymaj pchającą się z podświadomości sugestię, że mógłby mieć na imię Pierre) płynie w rejs życia - ze Szczecina do Lagos, żeby przytransportować do domu syna-marynarza, który w egzotycznych okolicznościach uległ wypadkowi.

Kapitan jest zdyscyplinowany, sam siebie potrafi w myślach ochrzanić i ustawić do pionu ("Jesteście przecież na urlopie! I nic was nie obchodzi, co kto i po co. Jasne? Więc wykonujcie!"), ale i tak zaczyna podczas rejsu prowadzić śledztwo. Po części z nudów, bo nie interesuje go specjalnie, którędy jedzie, rzadko wychodzi do portu (mimo że mijają Rotterdam, Dunkierkę, Las Palmas czy wreszcie kolejne porty afrykańskie[1]), nie fascynują go odwiedzane miasta, a zakupów nie robi, mimo że zaopatrzenie jest jakby lepsze niż w Polsce (ale w końcu milicjant nie może mieć konsumpcyjnego stosunku do życia). Po części na prośbę oficera radiowego, który zdradza mu tajemnicę przypadkowego zabójstwa i każe szukać podejrzanego wśród pasażerów. Nie dość, że niespecjalnie ufa oficerowi radiowemu, który może mu robić wszak - jak to na statku - dowcip, nie ma też do dyspozycji sierżanta Antosiaka ani plutonowego Adamka. Po prostu bardzo nie lubił całej tej krzątaniny związanej ze zbieraniem informacji. "Od tego mam ludzi" - twierdził zawsze w gronie kolegów. "A ja jestem od kierowania nimi. A przede wszystkim od myślenia i wyciągania wniosków".

Kapitan czyta Simenona, popija piwo (dostępne w mesie) oraz wódkę, przemyconą przez pana Gamratka. Pan Gamratek z Radomia, albo idiota, albo bardzo sprytnie udający takiego ("- Przecież dolarami nie wolno handlować! - Ale wolno je mieć, prawda? -lekkim, żartobliwym tonem odpowiedział ochmistrz. - A tutaj można je także wymienić. - Eee, nabiera mnie pan.") znacznie ożywia akcję, podobnie jak wścibska i niegrzeczna 80-letnia podróżniczka, pani Maria. Oczywiście wszyscy są podejrzani, łącznie z kapitanem.

[1] Gdzie napada go wyszczerzony radośnie tubylec, pytając "Jasiu! Mas kosula?" i porywa wspomnianą używaną koszulę, zostawiając całego dolara amerykańskiego.

#44

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 24, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie, prl - Komentarzy: 3


Alexander McCall Smith - W towarzystwie uroczych pań

Kolejny tom historii Kobiecej Agencji Detektywistycznej z Botswany. Tym razem nie ma tu spraw jako takich (w tle przewija się poszukiwanie defraudanta z Zambii oraz niewyjaśniony wątek spodni[1]), jedynie jest kilka dni z życia bohaterów. Już po ślubie pani detektyw z właścicielem warsztatu samochodowego sprawy zaczynają się komplikować. Rra Matekoni ma zgryz, bo nie dość, że jeden z jego terminatorów prowadza się z mężatką i rzuca pracę, to jeszcze w domu będącym własnością Matekoniego pojawił się nielegalny wyszynk. W życiu mmy Ramotswe po raz kolejny pojawia się jej brutalny eks-mąż, Note Mokoti. I mma Makutsi też ma problem, bo na kursie tańca towarzyskiego ma niezgrabnego partnera. Ale to ciepła, słoneczna Afryka, pełna życzliwych, mądrych ludzi. Nawet jeśli zdarza się coś złego, udaje się skończyć dzień nad filiżanką herbaty z poczuciem dobrego dnia.

[1] Mma Ramotswe znajduje pod łóżkiem w swoim domu nieznajomego mężczyznę, który ucieka, pozostawiwszy spodnie, zaczepione na sprężynie. Następnego dnia spodnie znikają z werandy, a zamiast spodni leży dynia. Obrażam się na autora, bo jak to tak nie wyjaśniać zagadek!

Inne tego autora tutaj.

#36

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 14, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Jeffery Deaver - Twój cień

Kathryn Dance, specjalistka od kinezyki, pojechała na urlop, śledzić muzykę folkową tworzoną przez emigrantów z Meksyku. Była umówiona ze znajomą, piosenkarką country Kayleigh Towne i nagle znalazła się w samym środku sprawy kryminalnej. Upierdliwy, choć grzeczny stalker, najpierw jedna, potem druga i trzecia zbrodnia, wszystkie zapowiedziane wersetem z piosenki Kayleigh. Policja z Fresno najpierw robi Kathryn wbrew, bo rzecz nie podlega jurysdykcji CBI, ale szybko dochodzą do wniosku, że w starciu ze sprytnym stalkerem przegrywają sromotnie. Kathryn prywatnie miota się między uczuciem do poznanego w poprzednim tomie speca od komputerów i partnera z CBI, Michaela, który - korzystny zbieg okoliczności - właśnie się rozwodzi. Dla fanów Lincolna Rhyme'a i rudowłosej Amelii z reumatyzmem jest smaczny kąsek - zupełnym przypadkiem analityk przylatuje z Nowego Jorku do Kalifornii i ma czas przejrzeć dowody oraz przygotować zajmujące 1/4 książki tablice z zebranymi na miejscach zbrodni danymi.

Jakkolwiek trudno się od książki oderwać (ale od którego Deavera się da?), to fabuła jest tak słaba, że aż się przeciera na zgięciach. Mylenie tropów czytelnikowi polega na tym, że jest podejrzany, znajdują się dowody, podejrzany zostaje zastrzelony przy próbie ucieczki, wszyscy tańczą taniec zwycięstwa, po czym się okazuje, że tak naprawdę podejrzany nie miał specjalnie powodów, a kilka śladów wskazuje na kolejną osobę. I tak cztery razy. Młoda piosenkarka bez żenady wymyka się swojemu ochroniarzowi i spotyka się z ciągle podejrzewanym o morderstwa stalkerem, którego się oczywiście ogromnie boi. Oczywiście ma też Bolesną Tajemnicę z Przeszłości, która mocno utrudnia śledztwo. Finał jest zaskoczeniem chyba nawet dla samego autora, który wyciąga kolejne dramatis personæ jak z rękawa i umieszcza je w dogodnych dla siebie miejscach.

Inne tego autora tu.

#35

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 13, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie - Komentarzy: 2