Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
GPS, zwany mniej lub bardziej pieszczotliwie Katarzyną, zgrzał się nieco i poza ustawicznym gubieniem trasy oznajmił, że szlag mu również trafił zasilanie, więc się wyłączy i tak będzie leżał. Jako że na kaprysy zebrało mu się na takim kawałku mapy Europy, na którym skala była nieco za mała jak na nasze potrzeby (granica trzech państw, do tego miast i miasteczek naćkane jak psich kup na ulicy Pamiątkowej w Poznaniu), zaczęliśmy nieco oszczędzać te 5-10% baterii, które metodą przyciskania kabelka udało nam się z samochodowego prądu uzyskać.
Przejechaliśmy Vaduz, o czym za chwilę, wjechaliśmy na niesamowitej urody szwajcarskie autostrady[1], Katarzynie się poprawiło, po czym dotarliśmy do Zurychu, gdzie utknęliśmy w prześlicznej urody korku. Zdążyłam się zdrzemnąć, wkurzyć kilkanaście razy, przejrzeć zdjęcia i częściowo wyciągnąć z nich tyle, na ile brak myszki pozwalał[3], pooglądać mijające nas samochody[4] i takie tam, po czym NIE zostałam rozśmieszona żartem TŻ, który wyłączył Katarzynę. Zapytałam się, czy wie, jak jechać, jak wyjedziemy z korka. „Katarzyna zeznała, że jeszcze 1,5km prosto, więc mogę ją ze spokojem włączyć za godzinę, bo tyle nam to 1,5km zajmie”. Nie śmieszne. Naprawdę.
Wracając do Vaduz, powinnam się była poczuć ostrzeżona faktem, że w zasadzie żadne turystyczne źródła nie informowały o tym, co w Vaduz jest do obejrzenia (ba, nie informowały o niczym turystycznym w Liechtensteinie). Po malowniczej trasie wzdłuż brzegu jeziora Bodeńskiego, gdzie wszystko krzyczało „zatrzymaj się, wypożycz rower, zrób rundkę dookoła, a potem zjedz coś smacznego w jednej z okolicznych restauracyjek” i przebojach z Katarzyną wjechaliśmy wreszcie do Vaduz, gdzie okazało się, że po pierwsze z upalnych 25 stopni i pełnego słońca wylądowaliśmy w przeraźliwym deszczu i burych tumanach unoszącej się wody, po drugie Vaduz zdecydowanie przysługuje zaszczytne miało dziury nad dziurami[5], a po trzecie – niedziela (jak również i sobota) to jednak nie jest najlepsza pora na stolicę Liechtensteinu, albowiem zamknięte są nawet hotele, o restauracjach nie wspominając. W tumanach deszczu, chwilami łagodniejących do zimnej, 13-stopniowej mżawki, zrobiliśmy krótką rundkę po okolicy (daleko nie było), obejrzeliśmy Wszystko Co Można (winniczkę przy bardzo obiecującej, acz – haha – zamkniętej restauracji, ratusz, kościół, w którym obudziliśmy chyba sympatycznego pana w garniturze, bo aż wyszedł bocznym wejściem z mocno pytającym „hello?” i okoliczne górki, na których pewnie można się było wspiąć w celu obejrzenia domków, zameczków i innych cudów na kiju) i to by było na tyle. Mam nadzieję, że jednak taki Luxembourg to jednak ma trochę więcej dla szarego turysty, bo jak nie to trochę będę rozczarowana.
[1] Górki, górzyska, beżowe krówki[2], owieczki i szalety. Co jakiś czas oszałamiająco szafirowe jezioro, przy którym – jakby nie rzucająca się co chwila przeraźliwa ulewa – można było stawać co 50 metrów i robić zjawiskowy, acz zapewne kiczowaty pejzażyk.
[2] A mówili, że to fioletowe krowy dają czekoladę Milka. Kłamali.
[3] Normalnie wpiszę sobie do cv, że umiem obsługiwać Picasę za pomocą touchpada.
[4] No ależ oczywiście, że pas, na którym stoimy, jedzie najwolniej, zwłaszcza w okolicy nieznanej, gdzie za bardzo nie wiadomo, czy warto kombinować ze zmianą pasa.
[5] Nie wiem, czy rozdają nagrody za miejsca, w których całkowicie nic nie ma, ale to mój typ.