Z pamiętnika młodej matki (7)
Lubię, kiedy podczas karmienia Maj kotwiczy mi się za pomocą stopki strategicznie umieszczonej pod moją pachą.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Lubię, kiedy podczas karmienia Maj kotwiczy mi się za pomocą stopki strategicznie umieszczonej pod moją pachą.
Kiedyś poznańska Panorama była instytucją numer jeden dla wszystkich spragnionych modnego i ładnego obuwia. I z taką myślą pojechałam, nie mogąc znaleźć sobie żadnych ładnych pantofli na ten sezon. Niestety, czasy Panoramy odeszły do nicości, gdzie odchodzą wszystkie ładne buty, wycofane z kolejnych kolekcji, wypierane przez szpetne rzymianki z golfem, koturny z platformami czy megaszpice. Tanio czy drogo, większość butów wygląda jak z końcówki PRL-u. Honor uratowałam pantofelkami dla nieletniej. Ale i tak warto było, bo odkryłam tamże stoisko z przetworami bułgarskimi i węgierskimi z bardzo sympatycznym i kompetentnym panem sprzedającym. Kozia, owcza czy bawola feta, podobnie sery żółte. Węgierska paprykowa kiełbasa. Ostra i łagodna pasta paprykowa (jednym ze słów, które mi zostały w głowie po wizycie na Węgrzech, to "erős", bardzo przydatne). Nadziewane warzywa o różnym stopniu ostrości. Dżem z fig. Kosmetyki i dżemy z róży. Czatneje i pasty warzywne. Nietanio, ale i tak będę wracać, bo przez chwilę poczułam się jak na Węgrzech (a z panem ustaliliśmy, że jednak język węgierski strasznie nie wchodzi, ale da się przeżyć - "i wtedy w tym warsztacie zawołali dziewczynę, ona nie dość, że mówiła w kilku językach, to jeszcze wydrukowała mi mapę trasy z googlemaps").
W ramach powiększania terytorium lanczowego - caffe "Lawenda" na Wodnej. Prowansalsko, dużo poduszek, niezłe menu deserowo-obiadowe (sałatka zielona kurczakiem bardzo przyjemna, nie zawiera pomidora i jest jest DUŻO). I ławka przy szeroko otwartym na ulicę oknie.
Wszystkie miejsca, w których da się latem otworzyć okno na całą szerokość i wpuścić światło do środka, a na ulicę wypuścić atmosferę i zapach przygotowanej świeżo kawy, mają u mnie dodatkowe punkty. Nie trzeba nic więcej niż trzy krzesła na chodniku, żeby mieć namiastkę miejskiego ogródka. I nieustająco optuję za tym, żeby zabronić ruchu samochodowego na wszelkich ulicach dojazdowych do Starego Rynku. Irytują mnie uliczki zastawione zaparkowanymi samochodami, psującymi ujęcia i przeszkadzającymi w spacerze. Chcę, żeby restauracje wyległy na ulice jak na pobliskiej Woźnej, tworząc zaciszne i spokojne miejsce na letnią kolację pod parasolami czy gołym niebem. Ale najpierw poproszę o sprzątnięcie śmierdzących worków ze śmieciami z samego środka Starego Rynku, domycie obsikanych arkad i zakończenie niesławnego remontu dawnego sklepu "5-10-15" na rogu Paderewskiego i Szkolnej. Jak na miejsce, do którego Poznań chce zaprosić tysiące ludzi w 2012 roku, to jednak jest trochę przaśnie. A szkoda.
Czasem tak jest, że nawet fajny serial kończy się po pierwszym sezonie i nie szkoda. Flashforward (u nas zwany "Przebłyskami jutra") bardzo mi się spodobał na samym początku, ale szybko zaczęłam się bać, że wyjdzie z niego drugi "Lost" - z namnożeniem wątków, których nie da się logicznie poskładać na końcu, z rozwlekaniem akcji na kilka sezonów, po których już nikt nie pamięta, co było w pierwszym. Mimo sympatii więc, skończył się ładnie (może nie tak ładnie jak ostatni odcinek "Six Feet Under", ale też zgrabnie) i szybko.
6 października 2009 wszyscy ludzie na ziemi stracili świadomość na 2 minuty i 17 sekund. Efekty są tragiczne i spektakularne - zdemolowane miasta, rozbite samoloty, zginęło parę milionów ludzi. Podczas utraty świadomości ("zaćmienia") wszyscy śnili sen, pokazujący 2 minuty i 17 sekund przyszłości każdego z nich. Niektórzy nic nie widzą, co prawdopodobnie oznacza, że nie będą żyli za pół roku, niektórzy widzą wydarzenia, które zmienią ich przyszłość. W oddziale FBI w Los Angeles powstaje strona www, na której ludzie wzajemnie uzupełniają swoje wspomnienia z przyszłości. Agent specjalny Mark Benford w swojej wizji widział tablicę, na której widniały wyniki półrocznego śledztwa i przez cały serial oddział FBI podąża wszystkimi ścieżkami, współpracując z przypuszczalnymi choć mimowolnymi twórcami "zaćmienia" - naukowcami fizykami. Bardzo zgrabnie powiązane są ze sobą wątki poszczególnych bohaterów, praca i życie prywatne, śmierć i możliwość ocalenia. Niektórzy walczą z przeznaczeniem i próbują zmienić to, co widzieli w wizji, niektórzy traktują wizję jako przyszłość idealną i robią wszystko, żeby się spełniła. Trochę dramy, trochę kryminału, trochę - acz najmniej - sf. Mnie się podobało.
Trochę śmiesznostek. Oryginalnie akcja książki, na podstawie której był oparty serial (zaczęłam czytać, ale nie skończyłam, bo nie umiem z ekranu), dzieje się w CERN-ie, gdzie znajduje się jedyny na świecie Wielki Zderzacz Hadronów. W serialu cząstki zderzają się oczywiście w laboratorium w Stanach. Fizyków grają Jack Davenport (Steve z "Coupling") i Dominic Monaghan (hobbit z "Lost"), co nieodmiennie mnie bawiło, podobnie jak postać agenta Demetri, granego przez Johna Cho (ostatnio szerzej znanego jako Sulu z kinowego Star Treka, ale dla mnie nieodmiennie będącego tym azjatyckim dzieciakiem sikającym z balkonu na Stiflera w "American Pie" i skandującym "MILF, MILF" na widok matki Stiflera).
W tle w roli bohatera drugiego planu Głośny Kosiarz.
Już:
Jeszcze nie:
I przede wszystkim mam stresitko. Jak nie trzymam nogi na sprzęgle, to wciskam ją z całej siły w samochód, aż po godzinie zaczyna boleć.
I ja mam za kilkadziesiąt przejeżdżonych godzin wsiąść z dzieckiem do samochodu. A! A! A!
PS Pani instruktorka jednak mnie irytuje. Dzisiaj się dowiedziałam, że wszyscy mężczyźni źle jeżdżą i ja też pewnie przejęłam nawyki męża, dlatego mi nie idzie.
Tam, za tym sufitem, jest kosmos.
Zawsze podchodzę z pewnym niepokojem do ekranizacji Pratchetta, bo jednak zawsze ginie w nich to, co najbardziej lubię - język i narracja. Szczęśliwie ta nie rozczarowuje pod żadnym (oczywiście poza językowym) względem. Wprawdzie generyczne Ankh-Morpork jest miastem pełnym magii, ale w ekranizacji jest w zasadzie steampunkowe (po części ze względu na wycięty wątek magicznej maszyny do sortowania listów) - sekary działają na sznury, poczta opiera się na pracy mnóstwa ludzi (i golemów), a magowie pojawiają się w zasadzie tylko po to, żeby nawiązać kontakt z Pseudopolis podczas konkursu. Bardzo przyjemna obsada - w roli Moista Richard Coyle (nieudacznik Jeff z "Coupling"), w roli Sacharissy - Tamsin Greig (neurotyczna Fran z "Black Books"); doskonały Vetinari (naprawdę, nie stanowi, że aktor jest blondynem). Żal mam malutki za brak pocztowego kota czy znaczne obcięcie ról drugoplanowych (na przykład młodszego poczmistrza Groata), ale zrekompensowały mi to ładne sekary i ich obsada i cameo Pratchetta w roli listonosza.
Myślę, że ze spokojem można obejrzeć przed lekturą książki (ale książkę i tak warto).
Inne tego autora tu.
Nigdy do tej pory nie oglądałam świata dzień po dniu. Powoli i z namysłem. Wcześniej zawsze wychodziłam za mury wyrywkowo, nie rejestrując zmieniającego się z dnia na dzień wszystkiego. W tym roku jest inaczej. Widziałam, jak jesienna złoto-czerwona winorośl przechodzi zimą w plątaninę brązowych gałązek, żeby wiosną nieśmiało wypuścić pączki, a tuż przed latem uformować drobne kuleczki niebawem już winogron. Jak żywopłot z owocowej gęstwiny przechodzi przez nagą szarość gałęzi w soczystą zieleń, a teraz pokrywa się drobnymi białymi kwiatkami. Jak spadają liście z drzew, zimują pod śniegiem, są grabione i palone wiosną, podczas gdy na drzewach rosną nowe, świeże. Jak zmieniają się zapachy - po jesiennych i zimowych dymach z komina przychodzą zapachy bzu, jaśminu, oliwnika czy wreszcie ostatnio róż.
Naszła mnie ta myśl dzisiaj, kiedy oglądałam owocniki jak-to-ono-się-nazywa jeszcze przemieszane z kwiatkami. To wszystko się dzieje co roku bez względu na to, czy ktoś patrzy, czy nie. Cieszę się, że przez ostatni rok mogłam być zaraz obok. To był najlepszy, najpełniejszy rok z przestawionym kalendarzem w moim życiu. I jeszcze się nie kończy.