Mam dużo zastrzeżeń co do szumnie zapowiadanej wystawy w Muzeum Narodowym, ale cieszę się, że w ogóle się odbywa. Z kuluarowych opowiadań wiem, że z zapasów muzeum dałoby się zrobić taką wystawę na kilka sal (a nie na jedną) i niekoniecznie w większości z artykułami wyprodukowanymi współcześnie. Miałam poczucie, że równie dobrze mogę przejść przez sklep Rosenthala z katalogiem. Nie zmienia to faktu, że bardzo bliska są mi wzornicze idee szkoły Bauhausu i nieustająco mnie bawi i cieszy, że modele stworzone w latach 20. okazały się tak ponadczasowe, że są do dziś produkowane i nie wyglądają archaicznie. To dla mnie kwintesencja mariażu użyteczności z estetyką. Ze wszystkimi zastrzeżeniami, i tak warto wydać te skromne 3 zł, żeby rzucić okiem na - niestety ciemną - salę wystawową.
W Antykwariacie Naukowym na Paderewskiego znalazłam od dawna poszukiwane tomiszcze Danuty Książkiewicz-Bartkowiak i Magdaleny Mrugalskiej-Banaszak "Bony dzwony betony. Poznań w latach 70. XX wieku". Za piękną, pasiastą okładką znalazło się 350 zdjęć z życia codziennego Poznania, z bogatym komentarzem dotyczącym tła tego, co widać na zdjęciach, ze wstępem m. in. Zenona Laskowika. Smutna historia celowo zaniedbanych i wyburzonych kamienic w okolicy Okrąglaka i Teatru Polskiego przeplata się z przyznawaniem kolejnych orderów przodownikom pracy i skrzywionym po wypiciu szklaneczki napoju Edwardem Gierkiem. Święty Marcin jest bardziej kolorowy niż dziś dzięki neonom i PRL-owskim ozdobom ulicznym. Jest jeszcze nadzieja, że plany zabudowy obu tarasów Rataj i Winograd okażą się projektem, który zachwyci nie tylko mieszkańców, ale i całą Polskę. Front robót, towary deficytowe, przejście z porcelanowych korków na butelki kapslowane, spodnie dzwony od znanego krawca Muzolffa i decydenci; słodko-gorzki świat udawania, że jest dobrze. Świetny album dla tych, co wolą oglądać niż czytać. Teraz szukam poprzedniego - "Ortaliony, neony, syfony", bo trzeba mieć jakąś długofalową misję.
Wpadłam też na szatański plan zakończenia wszystkich porozpoczynanych książek, a jest ich mnóstwo, ale nie wiem, czy mi się chce.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 18, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
2011, architektura, panie, sztuka
- Komentarzy: 5
Pierwsze wspólne śledztwo porucznika Karbolka i sierżanta Fidybusa było jednocześnie pierwszym śledztwem Karbolka w ogóle. Dlatego młody milicjant, ciągle mieszkający z mamusią - nieświadomy jeszcze umiejętności i niestandardowego stylu pracy sierżanta - ucieszył się, że ma fachową pomoc przy zabezpieczaniu śladów w bałaganiarskim mieszkaniu na ulicy Pratchawca, przesłuchiwaniu świadków i konstruowaniu raportu. A sprawa była nietrywialna, bo zamordowana - stuknięta w głowę węgierskim syfonem Zenobia Sarnawiecka - nie dość, że w mieszkaniu poukrywała skrzętnie walory pieniężne i rzeczowe, to jeszcze była skłócona z całą rodziną i w dziwnych stosunkach z sąsiadami, którzy nie wezwali milicji od razu, tylko coś knuli. Były mąż Sarnawieckiej i czwórka jej dzieci zachowują się równie podejrzanie, bo wzajemnie patrzą sobie na ręce, kłamią i czekają tylko, żeby się dostać klucze od mieszkania pani Zenobii.
Wiadomo, że to niesubordynowany sierżant znajduje sprytne wejście przez bogato wyposażoną spiżarnię, odkrywa część zgromadzonych przez skąpą denatkę skarbów i natyka się dzięki temu na bujnie rozwiniętą podejrzaną 19-latkę, której pomaga malować mieszkanie i całuje się z nią na drabinie (i dalece nie tylko, ku zazdrości Karbolka). I również to on dokonuje prywatnego śledztwa, zyskując rozbitą głowę i pobyt w szpitalnej izolatce, bo ma poczucie niesprawiedliwości. Fakty wskazują na to, że sabotuje Karbolkowe śledztwo (a do tego sypia z podejrzaną), więc mimo wstawiennictwa majora Kajtysa, który wierzy w zdrowy rozsądek Fidybusa, wszyscy nagle są przeciwko niemu (a przy tym nie zwracają uwagi na to, że ślady są sfabrykowane).
Niesamowicie bogaty drugi plan, trochę gorzkawych rozgrywek wewnętrznych w milicji (nie ważne, czy podejrzany jest winny, ważne, że szybko został złapany), brakuje jeszcze zabawy formą i tego przymrużenia oka, które się pojawiło w "Mszy" i kpin z inteligencji niezbyt ciężko pracującej z "Pięknej kobiety". Ale i tak bardzo sympatycznie się czyta.
Inne z tej serii, inne tego autora:
#77
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 16, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, kryminal, panowie, prl, z-jamnikiem
- Komentarzy: 2
W numerze 6 o Węgrzech. A konkretnie [2022 - linki nieaktualne]:
- Recenzje "Dzielnicy" i "Kontrolerów" (ten ostatni za drugim obejrzeniem już mi się bardziej spodobał, za pierwszym niespecjalnie),
- Artykulik o jedzeniu niewykwintnym
- Mini-historia budapesztańskiego metra
Poza tym się czyta, się trze oko, w które się oberwało od przychówku, się miało napisać o wystawie Bauhausu, ale się zmęczyło, więc nie dziś.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 15, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
"Ojej! Nie było to". I pokicała dalej. Ja się pytam, gdzie zaskoczenie, zachwyt, radość i mały, ośliniony całusek w policzek? Gdzie?
Trochę nie mam pomysłu (i miejsca), gdzie powiesić dwie piękne odbitki ilustracji Cassandry Allen, które od ponad roku czekają na swój czas. I zegar.
PS Ściana nie jest w dziewiczej bieli, bynajmniej.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 14, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 5
Tegoroczny Festiwal Rzeźb Lodowych poza tym, że było ciepło i cykl życia rzeźby nie był specjalnie imponujący, upłynął za to pod znakiem narzekania na werdykt. Twórcy poszli w populizm i poza zwyczajowymi aniołkami, bałwankami, damami (i huzarami) była nadprodukcja elementów związanych z piłką nożną i nośnym hasłem "Euro 2012". Przy prawie każdej rzeźbie (a zwłaszcza tych medalowych) stał ktoś niezadowolony i narzekał, że czemu piłka nożna, za moich czasów święta to były święta. I sędzia kalosz. A na choince miasto, które know how*.
Nie przedzierałam się przez stragany, chociaż zapach grzanego wina czuć było wszędzie, ani nie wciskałam się w tłum, w którym skąpo ubrani młodzieńcy żonglowali ogniem. I, wstyd powiedzieć, wszystko, co mogłam, napisałam rok i dwa lata temu.
GALERIA ZDJĘĆ:
z 2011, a tu archiwalia z 2010 i 2009.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 13, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Lubię ludzi z pasją. Ludzi, którzy są na tyle zafascynowani tym, co robią, że czekają na ciebie, witają cię w drzwiach i od razu anonsują, że dziś jest fantastyczny sos z prawdziwków i domowy rosół. I tak jest w restauracji Paderewski, jak sama nazwa wskazuje na ul. Paderewskiego z widokiem na Rynek i, niestety, na wiecznie obitą deskami ruinę dawnego 5-10-15 na rogu.
Domowy makaron (w świecie znany jako fresh pasta), świeże warzywa, dania dnia (żeby się klientom nie znudziło menu) i czasem domowe ciasta (pytać, bo szybko schodzą). Z głośników podczas pierwszej wizyty usłyszałam soundtrack z "Apartamentu", a to dla mnie taki znak od świata, że będzie dobrze (tak, wystarczy, że w sklepie usłyszę ulubioną piosenkę i karta sama mi drży w portfelu). Jest regał z książkami, również kucharskimi, nie ma natomiast kącika dla dzieci, ale myślę, że da się o to lobbować. Wadą też są strome schody (podobna lokalizacja architektoniczna jak w Ptasim Radiu), bo restauracja jest na piętrze i nie ma alternatywy.
A w niedzielę dekorowałam z Majem pierniki. Wprawdzie moja córka była najmłodsza, ale nadrabiała mikry wiek rozmachem (ogromnie się cieszę, że to nie ja musiałam potem sprzątać te wiórki kokosowe i posypkę z dużej powierzchni) i inwencją twórczą. Groszki układałam ja.
A w następnym odcinku o Festiwalu Rzeźby Lodowej, jak będzie zapotrzebowanie społeczne. Będzie?
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 13
Każda dziewczyna marzy o tym, żeby być księżniczką. Tymczasem księżniczka Anna (Audrey Hepburn) podczas reprezentacyjnej rundki po europejskich krajach wcale nie jest zachwycona rozkładem dnia zaplanowanym co do minuty, wizytami, prezentacjami, podziękowaniami, galami, niewygodnymi butami, spaniem w długiej i krępującej ruchy koszuli nocnej i tym, że wszyscy wydają jej polecenia. Ponieważ nie chce zasnąć, dostaje od nadwornego lekarza środek nasenny, ale zanim lek zadziała, ucieka przez balkon i zostaje sama nocą w Rzymie. Zbiera ją z ławki amerykański dziennikarz (Gregory Peck), myśląc, że nadużyła alkoholu i zabiera do swojego apartamentu, nie wiedząc, z kim na do czynienia. Następnego dnia szybko się orientuje, że trafia mu się okazja na ekskluzywny wywiad i oprowadza nieświadomą dyskretnej opieki "Anyę Smith" po pięknym mieście.
"Rzymskie wakacje" to klasyczna komedia romantyczna o poznawaniu świata i dojrzewaniu, o młodzieńczym buncie, o radosnych pierwszych razach - samodzielnej wyprawie, pierwszym papierosie, przejażdżce na Vespie przez rzymskie ulice ze ścigającą policją na karku, o pierwszym pocałunku i tańcu na barce przy Tybrze. Z budzącą się świadomością i odpowiedzialnością, zapoczątkowaną obcięciem długich włosów, a ujawniającą się w dojrzałej decyzji o powrocie do obowiązków. Trochę nierealna i przestarzała w dobie paparazzi bez godności, na wskroś amerykańska z przekonaniem, że legitymacja prasowa otwiera wszystkie drzwi, zaskakująco naiwna, ale jednocześnie powodująca tęsknotę za urodą tamtych lat, za kobiecymi sukniami z wąską talią i światem pełnym gracji.
[Tekst "Kino znad Tybru" do Magazynu Business&Beauty, luty 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
- Poziom: 3
Najbardziej lubię te kryminały, w których na samym początku znajduje się rozpisana lista bohaterów. Znika element gry nie fair autora, który może wprowadzić mordercę znikąd; od samego początku wybór jest zawężony. Dodatkowo tu lista osób jest perełką samą w sobie - oprócz znanego już wiecznego sierżanta Fidybusa i aspirującego porucznika Karbolka, są na niej: Witalis Kluskwiejko, Maciej Świerzop, Gloria Przeciek, Kazio Gronkowiec, Justyna Palisander czy wreszcie ksiądz Przeogromny ("Sierżancie Fidybus! (...) Nie obchodzą mnie rozmiary waszego księdza!").
"Msza" nie odbyłaby się bez księdza, budynku, dzieci i psów. Ksiądz jest nietypowym dodatkiem do PRL-owskiego kryminału, co zresztą pobrzmiewa podczas nocnych i uczciwie zakrapianych rozmów Przeogromnego z Mikołajem Fidybusem, gdzie pada litania czynności, jakie tzw. aparat wykonywał w kierunku kleru. Na szczęście sam Przeogromny jest człowiekiem przemiłym, uczynnym i szczerze przekonanym o dobrych intencjach Mikołki (oraz o dobrych duszyczkach dzieci), więc - kiedy trzeba - chwyta za sztamajzę i naprawia windę albo pokazuje sekrety redakcyjnego budynku.
Ważny jest budynek przy ul. Anarchistów - obficie ozdobiony rusztowaniami, po których można zarówno niekrępująco wyjść z redakcji z pominięciem sekretariatu, a także bratać się z klasą robotniczą, wylegującą się na słońcu, bo znowu nie dowieźli materiałów. Niegdyś własność kurii biskupiej, a w wyniku przemian ustrojowych po odebraniu kościołowi, mieściły się w nim magazyny jakiejś bliżej nieokreślonej instytucji, szkoła baletowa, spółdzielnia dentystyczna, redakcje dwóch czasopism – „Zewu Nauki” i „Czynów Stali” oraz biblioteka kurialna. I to właśnie ksiądz Przeogromny, nieoficjalny kustosz i administrator budynku, ujawnia Fidybusowi system rur, dzięki którym można podsłuchać dowolne miejsce w budynku. Przypadkowo trafia też z Fidybusem na ukryte pomieszczenia loży masońskiej.
Dzieci - Felicja, córka redaktora Gwizdka i redakcyjny goniec, Bolo Cynk - są inteligentne, kreatywne, ale niekarmione i ignorowane przez składającą numer redakcję wpadają na szatański plan wprowadzenia rozrywki w życie redakcyjne. Napotkawszy w gabinecie naczelnego "Czynów Stali" pijanego w sztok - jak im się wydaje - naczelnego "Zewu Nauki", podrzucają naprędce sprokurowaną notkę o stalinowskim pachołku, do resztek kawy sypią proszek do prania oraz dzwonią na milicję zgłosić morderstwo. Nikt nie bierze tego poważnie i tym większy jest zamęt następnego dnia, kiedy domniemany pijak jest rzeczywiście zwłokami.
Psy są głównym spiritus movens całej akcji (i powinny być wymienione na liście płac, choć oczywiście nie można ich podejrzewać o otrucie kogokolwiek). Felicja prowadzi mastiffa Pilulkę do drukarni w poszukiwaniu obiecanego przez ojca obiadu, pies redaktora Wirusa władowuje się do gabinetu w poszukiwaniu nieco zaśmiardłej kaszanki, a podrzucona Feli przez wyniosłą redaktor Faleńską z "Wytwornej Proletariuszki" pudliczka Berenika pozwala na wejście do akcji sierżanta Fidybusa (i zapewnia mu całkiem mile spędzoną noc).
Samo śledztwo przypadkowo obejmuje ofiarę Poznańskiego Czerwca 1956 roku, która niedawno wyszła z więzienia i - zgarnięta przez nadgorliwego Karbolka - ląduje bez żadnych dowodów w areszcie. Tu zwykle cierpliwy Fidybus wychodzi z siebie i pokazuje swojego zwierzchnikowi (chociaż oczywiście patrząc na bogaty, choć niepotwierdzony stopniem staż sierżanta, można zastanawiać się, kto dowodzi śledztwem), że milicjant nie musi być świnią i zdemoralizowanym karierowiczem, dla którego nadrzędnym celem jest zamknięcie kogokolwiek. I mimo całej uroczej wielopoziomowej warstwy językowo-obyczajowej, to bardzo smutna książka o tym, że rykoszet trafia w i tak już skrzywdzonych, a winni, nawet gdy się przyznają, ale mają tzw. socjalne plecy, wychodzą bez szwanku.
Inne z tej serii, inne tego autora:
#76
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 11, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, kryminal, panowie, prl, z-jamnikiem
- Komentarzy: 8
Patti, ponad 50-letnia żonglerka i asystentka miotacza noży, mieszka na obrzeżach Rzymu w zaniedbanym obozowisku przyczep. Szukając jednego z cyrkowych psów, znajduje na pobliskim placu zabaw dwulatkę na huśtawce. Bawi się z nią, czekając na matkę małej, ale ta nie przychodzi. Zaczyna padać, a dziecko popłakuje, zabiera je więc do siebie z zamiarem odszukania rodziców. Chęć znalezienia matki słabnie z chwilą znalezienia w kieszeni różowej kurteczki kartki z prośbą o zaopiekowanie się córką, po którą matka wróci, kiedy będzie mogła. I mała Asia zostaje, mimo że może to oznaczać oskarżenie żyjących nieco poza społeczeństwem ludzi o kidnapping.
Dziecko wrasta w nadspodziewanie spokojne i pełne ciepła życie w cyrku. Bawi się z psami, z 14-letnim wnukiem Patti, który okazuje się świetnym opiekunem. Zasypia pełna ufności w cyrkowej przyczepie i budzi się rano z uśmiechem. Walter, mąż Patti, boi się konsekwencji i chce oddać dziewczynkę policji, rejteruje jednak przed samymi drzwiami posterunku. Trudno określić upływ czasu, ale kiedy Patti znajduje w skrzynce na listy kolejną lakoniczną karteczkę, że za dwa dni matka wróci po Asię, wiadomo już, że dziewczynka stała się częścią cyrkowej rodziny. Na pożegnanie wszyscy wydają przyjęcie.
Nie ma w filmie akcji, dramy i - chociaż jest porzucone z niewiadomego powodu dziecko - nie ma smutku. To dobra, powolna i rozgrzewająca historia o tym, że można wszędzie znaleźć dobrych ludzi.
[Tekst "La Pivellina" do Magazynu Business&Beauty, luty 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Staram się specjalnie nie egzaltować, ale rzadko mi się zdarza, że po wejściu do przybytku kulinarnego wpadam w zachwyt, zwłaszcza w Poznaniu. Bywa ładnie, bywa spójnie, bywa ciekawie, ale raczej na pół gwizdka. Tymczasem w Manekinie, mieszczącym się w jednocześnie zaniedbanej i odnowionej pod linijkę okolicy Kwiatowa-Rybaki, gdzie obok siebie stoją odrapana i zabezpieczona siatką ruina oraz kremowa, bielejąca świeżymi drewnianymi szprosami okien świeża kamienica, jest jak we śnie projektanta wnętrz. Trzypoziomowy lokal (niewielka sala na parterze, za to bez schodów), antresola z barem nad białymi rurami nad kuchnią i kilka sal w piwnicy. Wszystko z motywem przewodnim (przy którymś manekinie zaczęło mi świtać, że to może mieć coś wspólnego z nazwą), z ażurami, drewnem, z umiejętnie wprowadzonym kolorem, tam gdzie trzeba. I, jak wspomniałam, miało być bez egzaltacji, ale odkrywając kolejne sale byłam coraz bardziej zachwycona.
Patentem dnia jest dla mnie manekin siedzący z kawą przy oknie. Też chętniej wchodzę do lokali, w których ktoś siedzi, zwabiona popularnością. Tutaj nie trzeba liczyć na stałą klientelę, plastikowa pani zawsze na posterunku.
W menu[1] przeważnie naleśniki, również z ciasta ziemniaczanego, aczkolwiek nazwanie ich naleśnikami jest pewnym nadużyciem semantycznym. To naleśniory, zajmujące duży talerz, mimo że dodatkowo są złożone w gustowny kwadrat. W środku może być wszystko - wege, z mięsem, wytrawne czy słodkie. Owszem, długo się czeka, ale warto. Nie wiem, czy są foteliki dla dziecka, podobno jest kącik z zabawkami, ale tak głęboko nie dotarłam. Ale wrócę, bo - jak w przypadku Pyrabaru - mam ochotę na sprawdzenie, czy wszystko w karcie jest tak dobre jak naleśniki z nadzieniem ruskim z podsmażonym boczkiem.
[1] Są też sałatki, zupy, desery - m.in. organiczne lody z syropem z agawy. TŻ ubolewa, że nie ma hamburgerów; mówi, że będzie lobbował.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 9, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 13