Więcej o
Moje miasto
Zdarzają się czasem okazje do świętowania, więc kilka dni temu[1] wracając z pracy wstąpiliśmy do Powozowni, bo po drodze (wracamy zwykle przez Poznań-Wolę, która jest znacznie bardziej przejezdna niż Niestachowska, knajpa jest w ramach hipodromu na Woli przy Lutyckiej). Bardzo fajne wnętrze, zwłaszcza pewnie latem - duże okna, taras, roślinki. Akurat trafiliśmy na pierwszy dzień po świąteczno-sylwestrowym okresie zamknięcia, nie było cielęciny i mleka (a w karcie mają grzane mleko z miodem), były za to steki. Bardzo dobre, lepsze niż w Rodeo Drive (chociaż nie takie jak w "Piano Barze", który chyba na rynku poznańskim najbardziej wymiata, niestety również ceną). Bardzo sympatyczny właściciel, miłe miejsce na większą rodzinną imprezę, ale raczej nie na cotygodniową kolację.
[1] Mam strasznego mentalnego delaya. Ze wszystkim. Te kilka dni temu nagle zrobiło się ponad tygodniem. Zapadam w sen zimowy ze wszystkim...
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 17, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 2
... wiem, tak rozpoczynające się teksty powinny być celnym kopem wrzucane do kosza. Ale jak raz moja podświadomość w sposób czytelny daje mi do zrozumienia, że aparat powinnam nosić i przy pogodzie, bo jak inaczej interpretować kolejny sen o tym, że jestem w przeraźliwie malowniczym miejscu (dzisiaj były to mieszane ruiny postindustrialne we włosko-nowoorleańskim mieście, za to z polskojęzyczną lodziarnią[1]) i NIE MAM APARATU (który to aparat mi zniszczyli wcześniej we śnie źli ludzie, bo uciekałam). I co? I już się sprawdziło. Wyszłam dziś z matecznika na obrzeżach miasta na spotkanie do drugiej siedziby firmy w sercu Jeżyc i szłam potem do samochodu H. przez tak piękne miejsca, dodatkowo oświetlone zimowym słońcem, że karta pamięci się sama w kieszeni łamała. Jeżyce to miejsce wielkiej urody i nie dam sobie wmówić, że jest inaczej.
Obiecuję, że za dwa tygodnie zacznę pakowanie od aparatu i nowej karty (oraz zapasowej).
PS Tylko w Poznaniu dobrze wychowane gołębie przechodzą przez pasy.
[1] Hańba temu, co sobie coś złego pomyślał.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 13, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 7
Za każdym razem, kiedy przechodzę koło Starego Marycha, myślę o dziadku. Dziadka nie ma już od kilkunastu lat, ale był takim kujawskim Marychem, z rowerem, teczką i kaszkietem. Jeździł rowerem na działkę i do pracy, w teczce przywoził mi czasem przedziwne rzeczy - wyobrażacie sobie, co w erze szarawego papieru kolorowego, który się sam z siebie nie przyklejał, a jak się chlapnęło wodą czy klejem, to się ohydnie odbarwiał, znaczyła ogromna sterta naklejek na przetwory owocowo-warzywne, również zagraniczne? Wytłaczane zagraniczne maliny, ogórki z zadzierzyście zakręconym wąsem (czy był już wtedy Krakus? pamiętam liternictwo i granatowy nagłówek Krakusa), zielony groszek, truskawki wielkości dziecięcej dłoni. I kisił najlepszą na świecie kapustę. Ech. Myślę o nim i mam nadzieję, że przychodzi czasem do niego kot Hera.
Przeszłam się też dzisiaj mimo zimna i ogólnej szarości przez kawałek miasta, częściowo ze znajomą Szwedką, której pokazywałam, co w Poznaniu ładne. Niestety, wstydziłam się przez cały czas, bo mimo że kamieniczki na Ratajczaka czy Taczaka są prześliczne, w bramach klimatyczne zakamarki i śmietnikoty, a w sklepach świąteczna gorączka, to widać odpryskującą farbę, nieremontowane od kilkudziesięciu lat fronty, czuć subtelny zapaszek uryny i na chodnik lepiej patrzeć, żeby nie wejść w zdeponowany siarczyście psi (sądząc z rozmiarów, był to chyba dog olbrzymi) odchód... Smuteczek.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 19, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 7
W Empiku tłumy. Z jednej strony to dość wzmacniające, że tyle ludzi czyta kupuje prezenty na święta - a jest co, bo wyroiło albumów (nowa Nigella dla pań, a dla panów kloc, którym można ogłuszyć - kronika kalendarza Pirelli), wznowień ("Don Camillo i jego trzódka") czy wydawnictw dla pokemonów ("694 najlepszych statusów GG", #wtf!). Z drugiej - każdy ma furię w oczach, ustawioną trajektorię, szuka tych książek po trupach, depcząc i potrącając. Mam czasem wrażenie, że wystarczyłoby, żeby sprzedawać okładki, na wagę. Kilo ziemniaków, pętko zwyczajnej i 1,5 kilo albumu w czerwonej złoconej okładce ze smokiem.
W "U mnie czy u Ciebie" obsługa dalej przeraźliwie ślamazarna, ale karmią dalej dobrze. Przy stoliku obok resztki szczytu klimatycznego w postaci trojga starszych Azjatów, jedzących, tak, żurek.
I zimno. I szaro. Mam zimową depresję. Kolejną w tym roku. I kota-bulimika. Znowu. Mać jego pręgata. I dużo się dzieje. Za dużo. Mogło by się trochę przestać dziać.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 13, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Czasem budynek Fabryki przypomina mi L-wymiarową bibliotekę z książek Pratchetta. Idę z czwartego piętra na trzecie, nagle okazuje się, że jestem na piątym. Zjeżdżam windą na trzecie, czytam e-mail z informacją, że jest coś dla mnie na piątym. Wracam do windy, tym razem schodzę schodami. Co gorsza zawartość mojej głowy przechodzi swobodnie z jednego wymiaru w drugi, myśli zakręcają za czwartym regałem, niektóre po drodze chowają się w uchylonej książce, nie wszystkie więc docierają do drzwi oznaczonych jako EXIT. Czy dziwi mnie zatem, że przy okazji wyjmowania segregatorów z czasopismami znalazłam w pudełku po dawno zarzuconym koncie w banku węgierskie, słowackie i europejskie walory w banknotach i monetach, które co najmniej dwa, a nawet może i trzy lata temu sprzątnęłam tam skrzętnie w jakimś mało zrozumiałym teraz dla mnie celu. Odpowiadając na zadane na początku tego długiego zdania pytanie - nie, nie dziwi mnie.
W niedzielę pojechaliśmy w dzikie ostępy na Maltę i mimo moich obaw, że wilki, bagna, ognie św. Elma i duchy-zjawy-upiory, znaleźliśmy hindusko-tajską restaurację Taj India. Karmią tak dobrze, że nie przeszkadza szpitalny wystrój późno-PRL-owskiego ośrodka sportowego, wyzierający spod narzuconych na ściany indyjskich chust, makatek i dywanów. Może te prosektoryjne kafle to taki sam zabieg estetyczny co basen wymurowany na środku restauracji w hotelu Rzymskim, jednakowoż chciałam zauważyć, że nie wyszedł chyba tak, jak miał wyjść.
Malta ze spuszczoną wodą to smutny widok. Nawet po ciemku.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 9, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 1
A nawet wręcz przeciwnie. Nie mam problemu z tłumami w sklepach, anglojęzycznymi trzema piosenkami świątecznymi na krzyż (chociaż pewnie zapętlonego w kółko "Jingle bells" bym nie przeżyła w zdrowiu psychicznym), choinkami stojącymi od połowy listopada, światełkami, słomianymi szkaradkami, wstążeczkami na literalnie wszystkim, zaczynając od mydła, na kiełbasie kończąc. Bardzo ucieszyły mnie stoiska z grzanym winem na Rynku - ja wiem, że to wino jest podłe i ratuje je tylko to, że jest korzenne i gorące, ale to jeden z tych dobrych pomysłów, które powinny stawać się nową świecką tradycją. "Jak w Pradze" - pomyślałam, czując zapach grzańca, po czym wpadłam na B., z którym byłam w Pradze dwa tygodnie temu.
Dla mnie - osoby bezreligijnej - te kolorowe światła, ubieranie całego miasta w kolorowe bombki, pakowanie sera, pudełek z butami i wina w kolorowy papier to są święta. Zamiast szaroburych ulic, pokrytych błotem i z szybko zapadającym zmierzchem, jest polska fiesta - wprawdzie nie umiemy (my, naród) świętować latem, ale całkiem nieźle idzie nam zimą. Lubię. Czuję przez to mniejszy niedosyt, że prawdziwe święta, rozpoczynające się po zakupach w Wigilię, błyskawicznie kończą się dwa dni później. W zasadzie, patrząc na wszystkie zwyczaje związane ze świętami, to jest tylko Wigilia z całą metafizyczno-pogańsko-gospodarską oprawą - 12 potrawami na następny rok (o których dużo mówi to, że są raz na rok), siankiem, opłatkiem i mówiącymi zwierzętami. Jestem miejska, zwierzęta mówią do mnie codziennie, barszcz, pierogi z kapustą i grzybami i dobrą rybę (która nie jest karpiem) mogę jeść przez cały rok. Prezenty lubię też przez cały rok (czy już kupiłam? No ależ skąd).
Lanczyk w Ptasim Radiu - nie zmieniło się po remoncie. Zdradziłam serowe grzanki z orzechami i winogronami z sałatką brie/camembert/sałata/winogrona/gruszki/pomarańcze. Skończyła im się herbata Paris, na usprawiedliwienie, że "nigdzie nie można jej dostać", odpowiedziałam cynicznie w myślach, że można, przecież stoi u mnie na półce. Na Rynku stragany, tłumy ludzi i Festiwal Rzeźby Lodowej. Cieknącej rzeźby lodowej, bo temperatura kilka stopni powyżej zera.
Z okazji kolejnych zwycięstw na drodze do Dobra w pracy TŻ, spędziliśmy wczoraj wieczór w pubie Brogans. Nie przepadam za pubami - lubię jeść, a nie pić, nie cierpię przekrzykiwać hałasu i śmierdzieć przeraźliwie papierosami, ale pub dostał dodatkowe punkty lansu za podziemia - kilkanaście sal, połączonych labiryntem korytarzyków, po których się idzie, idzie, idzie... i kiełkuje w głowie poczucie, że się jest już w okolicy wschodniej granicy. Bill opowiadał barwną historię o tym, jak usiłował usmażyć pancakes w Polsce i jak przerosły go zakupy składników, mimo że "prosek do pieszenia" i "maslanka" miał wynotowane ze słownika (Amerykanina niesamowicie dziwi, że mamy maślankę w woreczkach, bo przecież jak się chce tylko trochę, to jak to potem postawić w lodówce?!), po czym poprosił o przepis na żurek po wyrażeniu niesamowitej uciechy z faktu, że ta dość cienka - jak dla mnie - zupka to bomba kaloryczna, bo mąka, kiełbasy, jajka (ech, te ichnie fakultety - jakby wychowali się na kuchni z golonką, schabowym, rosole i bigosie, to by żurek oceniali jako potrawę dietetyczną). W życiu nie robiłam, ale że Matkopolkowy przepis [http://mattkapolka.blox.pl - link nieaktywny] brzmi tak, jak trzeba, przetłumaczyłam, opatrzyłam przypisami dla nienatywa, po czym obiektywnie uznałam, że nie wróżę sukcesu procesowi fermentacji w słonecznej Kalifornii. Ale - jak uda mi się kupić mąkę żytnią - ambitnie spróbuję sama.
Bursza całkiem-całkiem, spożywa (a żeby odpowiednie rzeczy dać słowo - żre, więc odejmuję jej od dzioba, żeby się nie przeżarła do wypęku), nie emituje przodem, a dzisiaj rano wdała się z szarszą w ochoczą bójkę, więc sytuację uznaję za stabilną. Dzięki za fluida. To było wyjątkowo paskudne szczepienie.
Czy robi ktoś czas w pigułkach?
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 6, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 9