Więcej o
Maja
Najbardziej chyba lubię, jak jestem kilka metrów od niej, kucam i rozchylam szeroko ramiona, a ona do mnie biegnie i się śmieje, a na końcu się do mnie przytula.
Albo jak wspina się na łóżko z żyrafką i zatyczką i skacze na kołdrę z szerokim uśmiechem.
I jak mówi miękko do kota, że jest taki śliczny i że zaraz w kocie futro zanurkuje.
I wyraz zachwytu na pyszczku, jak mówię, że teraz obejrzymy sobie po raz milion piętnasty Kaczkę Dziwaczkę.
I jak z chichotem odkrywa pępek. Czyjkolwiek.
A może, jak zapytana o to, czy chce jogurt, loguje się na poduszkę i czeka w pozycji wygodnej, aż przyjdę z łyżeczką i nabiałem.
I jak macha głową przy muppetowym "Bohemian Rhapsody". Albo klaszcze jeszcze zanim się zacznie takież "In the Navy".
(Są też rzeczy, których nie lubię, ale takie mikro-urodziny to nie miejsce na wypominanie).
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 27, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 4
Zbieram sobie w małym notesiku ciekawe zakątki Poznania. Takie hobby. Czasem widzę coś kątem oka, przejeżdżając opodal w zupełnie innym celu. Czasem przeczytam coś gdzieś i zostanie mi w głowie, że warto. Przeglądam hasłowo blogi, zdjęcia i wikipedię. I czekam tylko na słoneczny dzień. Jak dziś (wczoraj, bo się nie wyrobiłam z pisaniem).
Ulica o dźwięcznej nazwie Grobla jest fascynująca. Między innymi dlatego, że numeracja od 1 idzie lewą stroną, potem przy skwerku Łukasiewicza (tym z Latarnikiem) zawraca i idzie rosnąco prawą stroną. Ale też i przez eklektyczność. Bo z jednej strony to okolica industrialna, z ceglanymi budynkami Gazowni, doskonałymi na lofty, starymi magazynami i firmami o proweniencji ewidentnie wod-kan, co widać na starych muralach (a na świeższych apeluje się o rozwój czytelnictwa), z drugiej - siedziba Muzeum Etnograficznego w post-masońskim budynku, pałacyk Paetzów, piękne kamienice z ogrodami od frontu, kościół Wszystkich Świętych i niepozorny konsulat Ukrainy.
Z kolei Mostowa jest spójnie a gęsto zabudowana kamienicami (i przewrotnie nie pasującym, a jednak na miejscu Instytutem Zachodnim). Niektóre bardziej zniszczone, niektóre mniej, z głębokimi bramami i malowniczymi balkonami. Zdecydowanie #chcetam mieszkać, jakby kiedyś była okazja.
Słonko i mroźny wiatr, rozgrzewałam się w muzeach. Nie jestem jakąś specjalną wielbicielką polskiego folkloru, więc nie zachwycały mnie eksponaty w Muzeum Etnograficznym (poza Od Zęba Zbolałym Chrystusem), bardziej spodobały mi się wnętrza domu bamberskiego w Muzeum Bambrów Poznańskich (oba muzea sprytnie współdzielą podwórko), z kredensami, pojemniczkami na przyprawy, wagą kuchenną i kołyską (genialny patent, żeby niemowlę się nie przekolebało na brzuch, przywiązywało się do niego poduszkę, naród miał fantazję).
Żeby nie było, że tylko ja miałam udane przedpołudnie. Wprawdzie było dość obrzydliwie wietrznie i na huśtawce na zrewitalizowanym (wzruszyła mnie ankieta dotycząca użytkowników) skwerku wytrzymaliśmy tylko trochę wbrew niejakim protestom Majuta, który mógłby pół dnia, ale potem obserwacja wróbli (uciekają szybko i trzeba ich szukać pod samochodami), psa robiącego kupę (też ucieka, ale oglądając się za siebie) i zbieranie gałązek z rozmontowywanej w Muzeum Bambrów choinki zmniejszyła rozczar związany z ewakuacją z placu zabaw.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 23, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
murale
- Komentarzy: 2
Wprawdzie prognoza pogody obiecała 9 stopni na plusie i przejaśnienia, ale dotrzymała tylko pierwszej części, co i tak jest całkiem dobrym wynikiem jak na połowę stycznia. Wyprowadziliśmy się więc wzajemnie z dobrym panem na spacer, zabierając i latorośl, która wprawdzie ostatnio woli bezpieczeństwo ramion mamy niż samodzielne chodzenie, ale i to kręgosłup mamy wytrzyma. W "Chimerze" ze zdziwieniem odnotowałam sympatycznego pana (który wygospodarował czasopismo do czytania dla młodzieży po sugestii, że byśmy sobie z młodzieżą poczytali, ale może to być lektura jednorazowa) zamiast dotychczas spotykanych sympatycznych pań, reszta na szczęście była bez zmian - i menu z moim ulubionym śniadaniem, i wnętrze w zgaszonym turkusie i starym złocie. Lubię niesamowicie ladę przy kasie, z kilkudziesięcioma słojami z herbatą. Pracownia alchemika-herbatoholika, dla nas szczególnie cenna ze względu na czarną kenijską.
Jak ktoś przychodzi 5 minut po 12 w południe pod ratusz, to zamiast trykania się koziołków ma rozchodzący się wielojęzyczny tłum turystów, co też ma swoje zalety. Można za to zobaczyć (i dotknąć!) koziołka zapasowego z bliska w Muzeum Historii Miasta Poznania. Chciałam bardzo do Muzeum, nie tylko dlatego, że tam ciepło (a nawet za ciepło) i że w sobotę darmo (tu wstaw ulubiony żart o skąpstwie mieszkańców Poznania), ale głównie dlatego, że do końca stycznia można obejrzeć tam wystawę zdjęć archiwalnych placu Wolności[1]. No i dlatego, że nie byłam. A warto. Bo i koziołki, i sporo obrazów znanych poznańskich notabli, trochę mebli, rzeźb i przedmiotów codziennych. I prześliczne wnętrza budynku.
Zafascynowałam się ramami obrazów. Bogate, złocone, ciężkie, czasem bardziej ciekawe niż płótna.
Dla najmłodszych jest podeścik w instalacji gabinetu. Można wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, a panie pilnujące eksponatów wcale na ruchliwego zwiedzającego ze zgniecionym w małej rączce biletem nie krzyczą.
[1] Plac Wolności to takie moje niespełnione marzenie o ładnym poznańskim zagłębiu knajpiano-towarzyskim, w które mógłby się plac zamienić, jakby wywalić z jego okolic banki, zasiedlić restauracjami i kawiarniami, które mogłyby wysiać ogródki na zamknięte dla ruchu ulice. Jest piękny budynek Arkadii (z Empikiem i nie tylko), biblioteka Raczyńskich, stoją ławeczki, będzie fontanna, tylko ciągle nie będzie ludzi, bo po co siedzieć na pustym placu...
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
sztuka
- Komentarzy: 3
Odkryłam, że jestem dorosła wtedy, kiedy zaczęło mi brakować czasu i zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie zrobić w życiu wszystkiego, co bym chciała. Że plan tygodnia "5 dni roboczych i 2 wolne" wcale nie jest optymalny. Że doba ma tylko 24 godziny i czasem trzeba poświęcić coś dla snu albo sen dla czegoś. Że nie warto wracać do przeczytanych już książek, bo nie jestem w stanie przeczytać tych nowych. Że nie pojadę wszędzie tam, gdzie mnie nie było i nie jest to kwestia zawartości portfela. Że marnuję rokrocznie zimę na depresyjne siedzenie w domu. Że, że, że.
Stąd pośpiech. Zawsze pomiędzy jedną czynnością z drugą. Muszę wyjść, żeby zdążyć. Robienie kilku rzeczy naraz. Teraz. Spóźnię się. Nie będę się zatrzymywać, bo czekają. Może kiedyś wrócę i wtedy (ale nigdy nie wracałam).
I nagle dostałam do ręki niespełna 3 kilo Tu i Teraz. I musiałam się nauczyć, że nie można powiedzieć "poczekaj", że śpiące czy głodne dziecko ma priorytet 1, choćby się waliło i paliło. Dziecko w ramach prezentu powitalnego na świecie dostaje cały czas dla siebie. I muszę się nauczyć, że "teraz wychodzimy" oznacza, że teraz czytamy książeczkę (kto czyta, ten czyta), teraz szukamy butów, które powinny leżeć na półeczce, ale mogą być wszędzie (kto szuka, ten szuka). Że spacer to też stanie w miejscu i patrzenie na papierek. I że wcale nie trzeba iść tam, tylko można nagle zawrócić. Jeszcze tego nie umiem do końca, jeszcze pracuję zadaniowo. Ale muszę się nauczyć, żeby nie odgryźć sobie ręki.
(Ko, ko, ko).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 14, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Maja
- Komentarzy: 7
Coraz częściej wraca do mnie pomysł, żeby poukładać świat po mojemu. Żeby zniknęło od dziewiątej do piątej i rejestracja czasu, a przyszło nowe, pozwalające na leniwszą poranną kawę i rogalika w miłym miejscu. Niestety, za mało mam twardych umiejętności, za dużo miękkich, a poza tym nie oszukujmy się - deadline jest dla mnie jak horyzont: im bardziej się do niego zbliżam, tym bardziej się ode mnie oddala. A mogłabym przecież przestawić się ze świeżo nabytego trybu życia sowy na niegdysiejszego skowronka, zobaczyć słonko, wstać, ogarnąć i pozbierać, naszkicować plan i mieć czas na wszystko. Na razie rano jest szaro, a ja utykam na samym szkicowaniu planu, nie wspominając o reszcie.
Dlatego lubię dni, kiedy jest namiastka planu, nawet jeśli to zwykła wizyta u lekarza. Bo można potem wejść do malutkiej sali Sztukafeterii, dostać gorącą kawę, żytni chleb i garść komplementów pod adresem niebieskookiej młodzieży (naprawdę, nic mnie tak pozytywnie do świata nie nastawia, jak kontakt z ludźmi, którzy mi mówią, że mam śliczne i mądre dziecko z pięknym uśmiechem).
I mimo że słońce wyszło dopiero kiedy wracałam do domu, to i tak jest lepiej.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3