Się sprząta się
Się posprząta, to się pokaże (ostrzegam, będzie nudne, ale kolorowe). Na czas oczekiwania mogę zaproponować przerywnik wizualny.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Się posprząta, to się pokaże (ostrzegam, będzie nudne, ale kolorowe). Na czas oczekiwania mogę zaproponować przerywnik wizualny.
Przyznam, że trochę rozczarowanie, bo myślałam, że za niecałe 8 funtów (z przesyłką) dostanę biblię turysty kulinarnego na najbliższe kilka wakacji. Niestety. Jak czasopismo zawiera mnóstwo dobrych artykułów, zgrabnie napisane relacje z wyjazdów, adresy i przepisy, tak przewodnik jest przeraźliwie powierzchowny. Już nawet nie będę marudzić, że Polska składa się z Warszawy (specjalności: kawior(!) i Pałac Kultury, dowcipnie nazwany "a gift from Stalin") i Krakowa, ale pół strony opisu "gdzie jeść i co zwiedzać" to żałośnie mało. Do każdego kraju krótka metryczka (jaka waluta, jak dolecieć, gdzie informacja turystyczna), ale nie są to rzeczy, których średnio inteligentna ameba nie wyklika sobie w Wiki Travel. Zaletą są piękne zdjęcia i chociażby z tego względu nie żałuję (jak również jest to jakiś plan na zaznaczenie na mapie kolejnych odwiedzonych europejskich miast). Zaryzykowałam prenumeratę "Food and Travel", mam nadzieję, że jednak naród pocztowy sucholeski nie czytuje w lengłidżu.
Aczkolwiek to naprawdę nie jest tak, że jak ktoś do mnie przychodzi, to musi coś przynieść. Pierzasto-motylkowa lawenda, pachnącą miodem, to coś, co chciałabym mieć w domu kwitnące przez okrągły rok (wiem, nie u mnie). Ubolewam, że nie mogę tak jak koty wytarzać się w niej, żeby zapach został na futrze na dłużej. Ani że nie pojadę już teraz zaraz zamieszkać wśród lawendowych pól. Ani że nie pomaluję całego świata na kolor łagodnego fioletu, przetykanego zielenią. A szkoda.
W słońcu zawsze lepiej widać. Coraz więcej kolorowych kamienic. Nieśmiało pojawiają się mini-ogródki przed restauracjami. I chodniki jakby równiejsze (chociaż może to efekt tego, że z obuwia mam do wyboru sandałki na rzepy). A między budynkami Arsenału kremowy biustonosz z wiszącym talibem.
A przynajmniej bym chciała. Bo na razie poza pięknymi kamienicami, których tylko mały procent jest odremontowany, na Jeżycach wiele nie ma. Zaniedbane podwórka, osypujące się ślady po prosperity secesyjnych kamienic; łatwiej powiedzieć, czemu nie ma - brakuje małych, klimatycznych restauracji (trochę honor ratują pseudo-cukiernie przy rynku Jeżyckim, ale jednak odczuwam ubóstwo rozwiązania polegającego na wstawieniu trzech stolików do sklepu cukierniczego, nawet bez udawania, że lokalik ma ambicję wystawić stoliki na chodnik), zadbanych ogródków, jakiejś wizji całości pozwalającej przyprowadzać hordy turystów (nie tylko tych zainteresowanych trasą jeżycjadową).
Są za to leniwe koty na parapetach i w trawie, hordy gołębi, lokalny folklor (wczoraj w postaci sympatycznej starszej pani, która zagadnęła naburmuszonego kilkulatka, odymającego się na młodą solarowoblond matkę, przez co sprowokowała rodzicielkę do ochrzanienia nieletniego, że ma nie reagować na zaczepki obcych na ulicy i jak nie przestanie, to mu wtłucze klapkiem na gołą, pozostawiając starszą panią w niejakiej konsternacji), małe przedziwne sklepiki (w których jednak można kupić pasującą do czarnego czajnika z Flo cukierniczkę, bo teraz podobno cukierniczki są nietrendi i się sypie cukier w miskę) czy wreszcie rynek Jeżycki, kopalnię mieczyków w piętnastu kolorach, warzyw i owoców, starych harlequinów czy biustonoszy w jedynym słusznym rozmiarze 75B made in China, przymierzanych na bluzkę. I sklep mięsny Prosiaczek z nabiałem od Cystersów, serem korycińskim i pasztetami domowej roboty.