Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o sf-f

Terry Pratchett - Wyprawa czarownic

Zanim wyszli "Niewidoczni akademicy", zatęskniłam do Pratchetta i wylosowałam sobie z półki "Wyprawę wiedźm" (ale, jak widać, priorytety się zmieniły i "Wyprawa" poczekała, aż skończę "Akademików"). Jestem taką podróżniczką jak Niania Ogg - wysyłam pocztówki, uważam, że za pomocą machania rękami, mówienia głośniej oraz klepania wachlarzem po ręku i mówienia "le sir" mogę załatwić wszystko, a turyści to tacy ludzie specjalnej troski, nad którymi czuwa parasol opatrzności. Za to szczególnie lubię "Wyprawę".

Lubię rozpoznawać u Pratchetta kalki naszej rzeczywistości. Genoa to Nowy Orlean, z Mardi Grass, voodoo, czarnoskórą kucharką panią Gogol z nieodłącznym magicznym czarnym kogutem Legbą, alejgatorami na bagnach i zombiem Saturdayem. Wioska z wampirem, co nie wytrzymał starcia z kotem Greebo - Transylwania. Miasteczko z ziołowym likierem i wyścigami byków - Katalonia. Taka formuła "świat w kilka dni". Na Dysku możliwe, u nas trochę trudne.

A cała wyprawa, która się zaczyna od tego, że Magrat dziedziczy funkcję wróżki i czarodziejską różdżkę oraz ma udać się sama, bez Niani i Babci do Genoi - typowa głowologia. Wiadomo, że jak się czegoś zakaże wiedźmom, to są znacznie chętniejsze niż gdyby im coś nakazać. Do tej pory kocur Niani - Greebo, słodki, mały pieszczoch ze śmierdzącym futrem i bez oka - był postacią mocno przypodłogową i drugoplanową. Tutaj - zyskuje ludzką postać i ma sporo rozrywki. Ja też. Sceny z Greebo są urrrocze. I z Casanundą, drugim najlepszym kochankiem na Dysku.

Inne tego autora tutaj.

#18

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 7, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, panowie, sf-f - Komentarzy: 1


Terry Pratchett - Niewidoczni Akademicy

Czekałam na tę książkę i może dlatego poczułam rozczarowanie lekturą. Zbyt dużo słów, za mało za słowami, forma nad treścią przy tak w zasadzie braku widocznej formy. A przy tym to bardzo dobra książka o psychologii tłumu (doceniam mimo całkowitego braku zainteresowania piłką kopaną). W Ankh Morpork w piłkę (a w zasadzie w drewnianą kulę) grają wszyscy, a ci, co nie grają, to przynajmniej kibicują drużynie ze swojej dzielnicy. Piłka jest taka bardziej krwawa i nikt za bardzo nie pamięta, o co chodziło, ale ważne, że wszyscy noszą szaliki, tłoczą się i jedzą podłe zapiekanki i czasem zobaczą jakieś kopnięcie. Tymczasem na Niewidocznym Uniwersytecie Myślak Stibbons odkrywa, że jeśli Uniwersytet nie powoła drużyny i nie zagra meczu, straci dotację, dzięki której magowie mogą kilkanaście razy na dobę spożywać pyszne, wielodaniowe przekąski. Patrycjusz Vetinari również przychyla się do opinii, że piłkę trzeba wreszcie ucywilizować i skodyfikować.

Ale jak zwykle to, co najważniejsze, dzieje się w kuluarach. Ściekacz świec - nadzwyczaj elokwentny i niebezpiecznie inteligentny Nutt - okazuje się doskonale wiedzieć, jak sprawić, żeby drużyna Uniwersytetu wygrała. Glenda, szefowa nocnej kuchni, ma cięty język i silne poczucie sprawiedliwości. Juliet jest niebłyskotliwa, ale za to piękna. A Trevor Likely - świetnie kopie metalową puszkę.

Lubię sceny starć między nadrektorem Ridcullym a nadrektorem nowego uniwersytetu w Miedziczole (do niedawna dziekanem), subtelną grę, jaką prowadzi patrycjusz ze wszystkimi, pozwalając im myśleć, że dyktują mu, co ma robić. Zaimponował mi sekretarz Drumknott, wyjaśniający, że sam kupuje swoje spinacze. Rozbawiła mnie Glenda na pokazie krasnoludzkiej haute couture. I, co mnie zdziwiło, bardzo wciągnęło mnie sprawozdanie z meczu, jaki Niewidoczny Uniwersytet stoczył z przedstawicielami miasta Ankh Morpork. Nie jest to moja ulubiona książka, ale ma dużo fajnych scen.

Inne tego autora tutaj.

#17

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 29, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, panowie, sf-f - Komentarzy: 1


Terry Pratchett - Świat finansjery

Kolejna po "Piekle pocztowym" książka o Moiście von Lipwigu, naczelniku Poczty w Ankh-Morpork. Tym razem, po delikatnej sugestii Vetinariego, Moist udaje się na wizję lokalną do banku (oraz mennicy) i - jak się łatwo domyślić - zaczyna nim kierować jako pełnomocnik aktualnego prezesa, psa Marudy. Z pewną przykrością stwierdzam, że ten tom jest dość słaby - powiela rozwiązania fabularne z "Piekła...", nie wprowadza za wiele nowych postaci (krótka wizyta na Niewidocznym Uniwersytecie, epizod ze Strażą, najbardziej rozbudowany wątek Chlupacza w podziemiach banku - maszyny, która odwzorowywała przepływ gotówki w mieście), wątek złotych golemów jest doklejony niespecjalnie ściśle, a Adora Belle pojawia się pretekstowo. Nie jest źle, ale bardziej porwała mnie wartka akcja poprzedniego tomu.

PS Ależ oczywiście, że odłożyłam wszystkie czytane dotychczas, bo mnie cisnęło. I dorzuciłam do stosu kolejną Doncową, bo miałam pod ręką.

Inne tego autora tutaj.

#43

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 28, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panowie, sf-f - Komentarzy: 1


William Gibson - New Rose Hotel

Deszcz. Industrial. Kontrastowo stare hotelowe wnętrza, pościel, łóżka, nagie piersi Asi Argento i goły tyłek Willema Defoe (Christopher Walken wprawdzie chodził o lasce i wykonywał nią obsceniczne gesty, ale był przyzwoicie odziany).

Dwóch agentów z jednej korporacji usiłuje podkupić błyskotliwego naukowca z drugiej korporacji. Druga korporacja naukowca broni swoimi zasobami, więc jedyna opcja to wysłanie pięknej lekko prowadzącej się damy, Sandii, która ma naukowca uwieść. Zarówno film, jak i opowiadanie Gibsona (z tomiku „Johnny Mnemonik”), na podstawie którego film powstał, nie mają dużo treści, ale bardzo dużo emocji. Rozmów i scen, którym retrospekcja po czasie nadaje nagle zupełnie inne znaczenie, a pozbierane w całości pozwalają na znalezienie alternatywnej historii.

Nie przeszkadza ani specjalnie nie dziwi brak typowo cyberpunkowych artefaktów, broni, techniki czy komputerów. Prawdziwa, cyberpunkowa walka dzieje się w mózgach, elektronicznych i białkowych, to najcenniejsza waluta. Do tego nie trzeba matriksowych ekranów, broni plazmowej i wszczepianych gadżetów.

Inne tego autora tutaj.

#40

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 25, 2009

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam - Tagi: 2009, opowiadania, panowie, sf-f - Komentarzy: 2


Terry Pratchett - Nacja

I znowu ambiwalentnie - z jednej strony Pratchett trzyma poziom, dając doskonale napisaną, wzruszającą (no komu nie drgnął muskuł po przeczytaniu "... i dlatego rodzimy się w wodzie, nie zabijamy delfinów i spoglądamy w stronę gwiazd", bo mnie i owszem) książkę o alternatywnej historii Ziemi, na której uchował się naród o bogatej, kilkudziesięciotysięcznej historii, ładnie splecionej ze znaną nam monarchią brytyjską. Z drugiej - książka w porównaniu z bogactwem kreacji Świata Dysku jest nijaka i dość płaska. Na maleńką wysepkę gdzieś na krańcach świata po uderzeniu tajfunowej fali (czy co tam robi taki duży plusk, co zmiata ludzi, domy i żywinę wszelaką) trafia angielska arystokratyczna nastolatka, poszukująca ojca, brytyjskiego lorda, 138-ego w kolejce do tronu. Dalej jest ładnie, choć nie dość, że przewidywalnie (opcja była tylko w kwestii zakończenia, bo równie dobrze pasowało złe i dobre), to dość pedagogicznie, trochę młodzieżowo i mniej cynicznie niż to na przykład w książkach o Straży jest. Dzikusy okazują się bardziej cywilizowani i ludzcy od poddanych korony brytyjskiej, następuje starcie ludów pierwotnych z cywilizacją, wychowana w wiktoriańskiej posiadłości i odziana w stertę halek Ermintruda (zwąca siebie samą - nie dziwię się - Daphne) poznaje, jak wygląda prawdziwe życie. Gdyby napisał to inny autor, byłabym zachwycona. U Pratchetta - na poziomie słabszych powieści dyskowych. Treściowo podobne do "Pomniejszych bóstw", ma parę bon-motów, ale raczej do zliczenia na palcach, a nie zachwycania się co kilka stron; raczej (i to pod koniec książki) lekkie skrzywienie ust w uśmiechu niż coś, do czego warto wracać.

I wbrew opinii z połowy lektury, kiedy to zastanawiałam się, po co Pratchett marnuje swój cenny czas na książki dla młodzieży - nie jest to książka zła, ale nie jest też bardzo dobra. Miły, czytalny średniaczek.

Inne tego autora tutaj.

#37

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 10, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panowie, sf-f - Skomentuj


Matt Ruff - Złe małpy

Chyba bardziej od kiepskiej książki, którą odkładam w połowie bądź po kilkunastu stronach albo męczę długie dni, czytając po kilka kartek, nie lubię takiej, którą się świetnie czyta prawie za jednym posiedzeniem, a potem książka się kończy bez sensu. Niestety, to ten drugi przypadek. 90% książki to kompulsywne przerzucanie kolejnych stron, żeby jak najszybciej dowiedzieć się, co dalej. Jane Charlotte w więziennym pomarańczowym uniformie siedzi w sali przesłuchań więzienia i opowiada terapeucie o popełnionym przez nią morderstwie, które de facto nie było morderstwem, tylko pracą wykonywaną na zlecenie tajemniczej Organizacji, która oczyszcza świat ze Złych Ludzi. Niestety, z wciągającej historii kolejnych odsłon, które pokazują siłę Organizacji, jej wszechstronność i możliwości, im bliżej tylnej okładki, tym historia opowiadania przez Jane zaczyna być coraz bardziej nieskładna, żeby na samym końcu dojść do finału klasy (uwaga, to nie spoiler): "a to wszystko to się śniło". Pozycja obowiązkowa dla fanów Dicka (nic dziwnego, w końcu to hołd dla pisarza) i dla usiłujących wyśledzić, czy ta rzeczywistość, w której aktualnie się jest, to ta prawdziwa czy wirtualna.

Inne tego autora:

#35

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 7, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panowie, sf-f - Komentarzy: 5