Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o fuerteventura

Tak na szybko...

... zanim ogarnę dom po byciu zaopiekowanym.

Dziecko usnęło mi na kolanach chwilę przed startem. Miejsca wypadły nam od środka, a zresztą pan siedzący pod oknem by nie odpuścił, bo pstrykał pejzażyki. Po kawie mu się zebrało na toaletę, zaczął wykonywać okolicznościowy tumult. Nie jest prosto wstać ze śpiącym dzieckiem, zdeponować dziecko na innych kolanach i poczekać, aż pan wróci, ale wiadomo - trzeba, to się da. Opowiadam anegdotkę, albowiem pragnę zadać pytanie na spostrzegawczość. Otóż - czy pan powiedział "dziękuję", czy tylko klapnął radośnie na siedzeniu i się okopał reklamówką?

Parę kilometrów chmur dalej. Pani przynależna do pana od okna przegląda urobek na wspólnym lumiksie, ocenia, wreszcie emituje w stronę pana zdjęcie z lotu ptaka: "O, to ładne, tylko to skrzydło zasłania. Ale nie szkodzi, przynajmniej będzie widać, że byliśmy w samolocie".

Wróciłam. Radość ma nie zna granic, idę szukać flegaminy.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 12, 2011

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 1


La Jajita Oasis Park (9 marca)

Zoo z twistem. Bo idzie się, idzie, są zwierzęta, kierunkowskazy, a na samym końcu się okazuje, że autobus do przylepionego do zoo ogrodu botanicznego jeździ do 17, a potem można iść ponad 1,5 km piechotą. A że dzisiaj byłam słaba i już mocno zmęczona po tym, jak weszłam na górę do oglądania słoni, a one miały to w trąbie i zwyczajnie spały w domkach, więc sobie popatrzyłam na podwórko i zeszłam, to nie proponowałam nawet wleczenia TŻ-a z chustowym bagażem tylko po to, żebym sobie porobiła zdjęcia 2300 rodzajów kaktusów. I skończyło się na zwierzętach. Takie, jak w innych zoach, ale ładnie poumieszczane w przyrodzie, dużo przeżuwających miękkopyskich wielbłądów, struś siedzący na pani strusicy, budzący spory entuzjazm młodzieży, bo malowniczo giął szyję, machał skrzydłami i ogólnie wyglądał na zadowolonego, śliczne puszyste szopy, surykatki i inne mangusty. Oczywiście młodzieży do gustu najbardziej przypadły huśtawki i poczyniła straszny raban na próbę poszerzenia[1] asortymentu zabawowego o taki na przykład pusty trzymetrowy batut.

Trochę smuteczek, że nie przyjechałam w niedzielę, bo w niedzielę jest podobno prawdziwy jarmark z lokalnymi wyrobami, a nie cyrk dla turystów (skądinąd zabawne, że to Senegalczycy przyjeżdżają handlować paciorkami, perkalem i podróbkami znanych marek z niemieckimi i hiszpańskimi turystami, kolonializm à rebours).

Ale przede wszystkim jestem zmęczona (i zła na ten schowany ogród botaniczny), bo nie miałam w planach wycieczki zapadnięcia na mniej łagodną postać lokalnego rota wirusa, który wyjął mi wczorajszą noc i pół dzisiejszego dnia. To przerażające, że pojawia się w moim życiu taka chwila, że nie mam ochoty jeść. Ubodło mnie to niesamowicie, bo na kolację zjadłam dwa plastry arbuza, a też mi niespecjalnie smakował.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

Catspotting: 5 w zoo (trzy czarne, pręgaty, szylkret) + rysie ("Ryszardy!") w klatce.

[1] Naiwnie liczyłam, że zabierając dziecko w egzotyczne strony rozwinę przed dzieckiem cały wachlarz nowych smaków, a wymęczone plażowaniem (kradnięciem cudzego asortymentu plażowego, uciekaniem, zbieraniem kamieni itp.) będzie jadło lepiej niż w domu. Yeah, right. Poznajcie dziecko, które przeżyje tydzień na jabłkach, frytkach, suchych bułkach i paczce precelków znanej polskiej firmy. A, i na soku jabłkowym.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 10, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: hiszpania, ogrod-botaniczny, ogrod-zoologiczny, fuerteventura, wyspy-kanaryjskie - Skomentuj


Ahuy (8 marca)

Dnia Kobiet tutaj się nie obchodzi, nie ma goździków, rajstop ani całowania w rączkę. Nie żebym tęskniła.

Fascynujące jest to, że dziecko moje, chorawe nieco za sprawą okolicznego wirusa[1], ma więcej energii i śmieje się co kilka minut przeraźliwie głośno i taką dziecięcą pełnią szczęścia, że jej zazdroszczę, bo ja już tak nie umiem. Daje się adorować we wszystkich językach, bezbłędnie wyczuwając, że „bonita” czy „schatzen” to coś miłego i wyszczerzając w odpowiedzi swoje 80-procentowe uzębienie. Mam tylko nadzieję, że jednak okażemy się bardziej czujni niż ona sprytna, bo dziś mało co nie wynieśliśmy z restauracji dwóch widelców i łyżeczki, które ukradkiem zostały wrzucone do TŻ-owego plecaka.

Każde miejsce na Ziemi ma swój zabity deskami koniec, zadupie czy pętlę dla bocianów. Tutaj to miejscowość o dźwięcznej nazwie Ahuy, do której jedzie się krętymi serpentynami przez marsjańsko wyglądające górki, po drogach czasem tak nachylonych, że przeklinam swoją nadczynną wyobraźnię[2], bo widzę, jak malowniczym łukiem przelatujemy nad barierkami. Jedzie się, jedzie, mija pagórki, palmy, opuszczone domostwa, palmy, pagórki, górki, kozy, kozy, dużo kóz, góry i nagle pac, wjeżdża się na rondo, za którym jest koniec świata. Na końcu świata jest maleńka mieścinka, składająca się z kilku restauracji i domostw oraz mieniącej się w świetle popołudniowego słońca czarnej plaży. Wchodzę w piasek i mam uczucie, że zanurzam się w brudnym pyle i zdziwiona jestem, że wyciągam z niego czyste stopy. To zachodnia strona wyspy i zapewne zachody słońca są niesamowite. Wyjeżdżaliśmy jednak, kiedy jeszcze nie było kolorów na niebie.

Papas arugadas. Danie, które bardzo lubię, obecne w każdej restauracji i przy każdym hotelowym obiedzie, wzruszające przez swoją prostotę. Bierze się małe ziemniaczki, myje i gotuje w bardzo osolonej wodzie (oryginalnie w morskiej, słonej, nie słono-gorzkiej), po czym wylewa się wodę, a ziemniaczki stawia na małym ogniu i delikatnie poruszając garnkiem czeka, aż reszta wody wyparuje, a sól osiądzie na skórce.

Do tego są zwykle podawane dwa sosy – mojo verde i mojo rojo, ale niespecjalnie mi smakują (pół na pół oliwa z octem i dodatki, jak dla mnie za dużo octu).

Catspotting: 2 – leniwiec podknajpiany w Ajuy i piękny kremowy w kociej budce, domagający się uzupełnienia miski[3].

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Oczywiście, że w domu, mimo że zdrowe, jest absolutnie marudne i upierdliwe. Wiem, sprawiedliwie jest dodać, że tutaj ma oboje – mamę i tatę, a do tego ma nas w zasięgu ręki i w pełni zainteresowanych zabawą, a nie tkwiących z nosem w monitorze.

[2] Której od półtora roku mam coraz więcej, niech to szlag. I nie jest to dobry kierunek tej nadczynności.

[3] Nie wyprę się córki mojej, która w sklepie pobrała z półki foremkę jedzenia dla kota i wyemitowała, żeby iść karmić.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 10, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 2


Morro Jable (7 marca)

Ja nie wiem, może mam manię prześladowczą, ale chodzą za mną ludzie z wiertarkami, młotami i kafelkami. Wyjechałam z domu i trafiłam w sam środek mega remontu w hotelu. Rankiem obudziło mnie postukiwanie młotkiem przy układaniu kafelków pod oknem sypialni. Podczas sjesty najpierw dobiegał odgłos cięcia czegoś piłą mechaniczną, a potem trzech wesołych panów zaczęło pod drzwiami skuwać beton (freudowska potyłka: napisałam „skurwać”) i skuwało go przez dobre trzy kwadranse. Królowa nie jest zachwycona.

35 mm z dodatkowym szkiełkiem + 4 dioptrie pozwala robić urocze zdjęcia delikatnym lokalnym kwiatkom.

Morro Jable[1] to miejscowość jeszcze bardziej turystyczna niż Costa Calma, bo główna ulica to w zasadzie deptak handlowy. Raj dla „znawców” marek ekskluzywnych (ja rozpoznałam tylko podróbki Louisa Vuittona, ale ja się nie znam na markach), urocze lokalne koszulki z jaszczurką i mnóstwo lokalnych kosmetyków z aloesu. I latarnia morska (nie, słowo, nawet jakby wpuszczali na samą górę, to bym nie weszła, jednak się uczę na swoich błędach), piękna, wysoka i biała, w sam raz do kolekcji Zacisza Wyśnionego. I piękna biała plaża z kłębowiskiem biało-szarych chmur.

A ulubioną zabawą mojego dziecka jest siedzenie w dołku wykopanym w piasku.

Catspotting: 1, za to przedziwnie rasowy – krótki ogon, długi wąski nos i śliczne ubarwienie colorpoint.

Wiewiórspotting: 4, jedna z wyjątkowo puszystym ogonkiem. Wiewióry mieszkają w kamiennym murze między plażą a hotelem i są doskonale sprzedajne za fistaszka.

(Trzeba mieć pecha, żeby wskoczyć w środek infekcji wirusowej).

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Zawsze miałam problem, które "j" się po hiszpańsku czyta jako "h", a które nie. Tu raczej nie miałam wątpliwości, ale zawahałam się przy miejscowości Ajuy, która się czyta dokładnie tak, jak myślałam, że nie.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 8, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 6


No to plaża (6 marca)

[Wyjaśniając dopiski z datami w nawiasach, to nie dlatego, że pragnę dorównać pewnej mistrzyni drobiazgowej rzeczywistości, ale nie mam Internetu w pokoju i chodzę rzadko za pieniądze :->]

Na targ w Costa Calma szykowałam się bardzo. Ba, nawet przeliczyłam walory w gotówce, żebym wiedziała, ile dobrego mogę kupić. A tu rozczar – zamiast lokalnych serów, suszonych żambonów czy innych owoców i win – jak na deptaku w Ciechocinku – sznury kamieni półszlachetnych, biżuterii niskobudżetowej, indyjskich sukien, podróbek znanych marek i brzydkich t-shirtów. Smutno mi się zrobiło, przyznałam rację młodzieży, która za najciekawsze uznała kamyki na ziemi oraz dyszącego z gorąca pięknego psa marki owczarek niemiecki.

Plan minimum – wiaderko, łopatka i plażowa piłka – okazał się najlepszym wyjściem. Ze wstydem muszę się przyznać, że obnażyłam moje dziecko na plaży, albowiem zupełnie niechcący wbiegło za mną do wody po kostki i oberwało zdradziecką falą, która – ze względu na mikre gabaryty (dziecka, nie fali) dokonała szeroko zakrojonych zniszczeń na pieluszce i odzieży. Dziecko dostało zastępczą koszulkę z długim rękawem, bo wyrodnym rodzicom nie chciało się iść po wodoodporne pieluszki do hotelu, mimo że bynajmniej nie mieli daleko.

Plan minimum plus – spacer brzegiem morza – niespodziewanie też się młodzieży spodobał i tylko częściowo na rękach omdlewającej matki[1] i sprawniejszego ojca przeszła ponad dwa kilometry w jedną stronę, dopiero na końcu mocząc stopki i dół pasiastych legginsów[3] w wodzie.

A woda – nie zimniejsza niż Bałtyk latem, spokojniejsza, a do tego krystalicznie czysta. Wchodzi się w opalizujący seledyn, w którym czasem przepłynie malutka rybka i nic więcej. I chce się wchodzić głębiej, głębiej i głębiej, aż wejdzie się całkiem w tę delikatną czystą zieloność.

Cat-spotting: 3 (dwa nowe w czyimś ogrodzie i jeden prawdopodobnie z wczoraj, ewentualnie bardzo podobny).

O jedzeniu nie piszę, bo jemy w hotelu ze szwedzkim stołem zastawionym tak, że szkoda, że Państwo tego nie widzą (wczoraj - świetna mizeria z czosnkiem, dziś - wędzona szynka i doskonały, kruchy kozi ser w wielkich plastrach, jutro (antycypuję) – fantastyczna ryba pieczona w soli).

W zdjęcia mi słabo, więc będzie tylko taka wprawka ze zdjęciami nocnymi bez statywu.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Mnie, znaczy. Kręgosłup mnie lży po ekscesach z samolotu, a do tego siedziałam na skrzydle i mam wrażenie, że wiało. I mam wrażenie, że mam gorączkę. I dreszcze. I kluski w gardle. Może też powinnam się poskarżyć rezydentowi? (spotkanie jutro o 9, może by iść posłuchać w celach szkoleniowych, jak przekwalifikowani z hotelu w centrum wyspy robią awanturę[2]?).

[2] Pewnie też bym robiła, zwłaszcza jakbym miała zaplanowane wyjazdy w różne zakątki z tego konkretnego miejsca.

[3] „O, so schoene Strumphose!”.

Dla tych, co wytrzymali aż do tego momentu, zapowiedź następnego odcinka: wiewiórki z pręgatymi ogonkami, latarnia morska i dużo palm.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 4


Czasem słońce, czasem hardcore (5 marca)

[Przyznam, że miałam w głowie inną wersję rzeczywistości, taką jak lubię – mglistą, oniryczną i nieco bezosobową, ale jestem zbyt zmęczona, więc będzie literalnie, dosłownie i z osobami.]

Poznań – Gran Canaria

Najdzielniejszym podróżnikiem jest moja córka. Mogliśmy sobie porozumiewawczo hmkać, kiedy gdzieś obok rozlegał się płacz i krzyk, że „we have a screamer”, bo nasza córka była i owszem, tajfunem energii, jak już się uczciwie przespała w tatowych ramionach na lotnisku, a potem w mamowych w samolocie, ale tajfunem pokrzykującym, śmiejącym się i gadającym, a nie wrzeszczącym. I lot z tych całkowicie spokojnych, a podczas międzylądowania stewardesa pozwoliła nam zajrzeć do kabiny pilotów (ciasno, ale mnóstwo guziczków). Tyle z zalet. Za nami siedział Major Sucharski w stopniu majora, który czytał na głos przewodnik, objaśniał hiszpański dla początkujących, rzucał czerstwe komplementy stewardesie („pociągająco pani wyglądała, jak pani tak machała rączkami”), a zaraz obok Naczelny Kaowiec, tłumaczący siedzącej pomiędzy nimi pani, o co chodzi ze strefami czasowymi czy wyjaśniający międzylądowanie na Gran Canarii. Bo jednak z samolotu wyszłam zmęczona jak po robotach przymusowych i z połamanym w wielu (zbyt wielu) miejscach kręgosłupem.

I tylko żal, że byłam zbyt zmęczona startem o 5:30 z pobudką o 2:30 (nawet udało mi się iść spać, zanim) i wschód słońca oglądałam poklatkowo, kiedy co kilka minut otwierałam oczy. Głęboki granat, na którym pojawiają się jaśniejsze pasma, które z kolei przekształcają się w pastelową tęczę, z najdelikatniejszym fioletem, jaki w naturze widziałam.

Gran Canaria – Fuerteventura

Najkrótszy lot jak dotychczas, polegał na tym, żeby wystartować, a potem po przeleceniu 100 km, wylądować. Bardzo urocze i zabawne.

I tylko żal, że brakuje trzeciej ręki na aparat, bo zejście w pełnym słońcu od strony oceanu – jedno z najładniejszych w życiu. Obie wyspy – Gran Canaria i Fuerte – wulkaniczne, czarno-szare na środku, a szaro-zielone na obrzeżach, ze stożkami gór/pozostałości po wulkanach malowniczo spowitymi pasemkami chmur.

Fuerteventura

Najgorszą możliwą rzeczą jest jechanie 80 km z nadaktywnie marudzącą grupą turystów z Polski, którym WTEM zmieniono hotel i całą drogę umawiali się, za co będą żądać od biura podróży odszkodowania (zaczęli od pogody, bo padało, przeszli przez latynoski repertuar brawurowo jadącego kierowcy i w ogóle skandal), po czym równie wesołe jest stanie za nimi w hotelowej recepcji i słuchanie, czego oni nie chcą. Ja skromnie nie chciałam tylko pokoju za godzinę, tylko TERAZ, bo TERAZ mi dziecko chce jeść i spać. Oczywiście zamontowane w pokoju wzmiankowane dziecko, zwijające się w kłębek na autobusowym siedzeniu, dostało nagle mega przyspieszenia i spacyfikowanie do spania trochę zajęło. Przyspieszenie między innymi zawdzięczam błyskotliwemu pomysłowi architekta, który zbudował apartamenty z dwoma schodkami pomiędzy kuchenką a pokojem dziennym, żeby go osrały lokalne gołębie. W każdym razie donoszę, że umiejętności schodzenia ze schodów znacznie się poprawiły i nawet zarejestrowano pierwsze nieśmiałe próby trzymania się ściany (uprzedzając pytanie, nie ma podobno apartamentów bez schodów, a nawet jeśli by były, to i tak by były zajęte).

Mimo że padało, a po moich kolanach skakało stworzenie roboczo ochrzczone w samolocie „szczypiorkiem” (zapewne ze względu na walory fryzury), i mimo że niespecjalnie lubię góry, to wybrzeże Fuerteventury jest niesamowite. Piekielne i ponure osypiska, porośnięte szarymi, zielonkawymi i rdzawymi porostami, obłupane kamienie, kaktusy i pękate palmy, a na tym wszystkim pasie się mnóstwo kóz w kolorach dowolnych.

I tylko żal, że zza szyby autobusu wszystko jest rozmyte i mdłe.

A lotnisko na Fuerte wielkie i piękne; spodziewałam się takiej budy jak Ławica, a zastałam nieco mniejszy Franfurt czy inne Monachium.

Cat-spotting: 1, ale za to szylkret z kremowo-rudą tylną łapą. Bardzo przyjazny.

Kelner w restauracji, próbujący po niemiecku-hiszpańsku wyjaśnić mi, gdzie są foteliki dla dzieci, wreszcie rzuca: „Następnym razem proszę powiedzieć, że pani mówi po polsku, będzie łatwiej”. Nie żebym nie dawała hintów koszulką treści „Jestem super mamą”.

I widok z okna:



PS Tylko nie lubię tego poczucia, co mi narasta wieczorem. Że czemu nie ma mnie w domu, z kotami opodal, przy małym pasiastym komputerze. Lubię być poza domem w dzień, nie lubię wieczorem i w nocy.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 10