Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Osią jest konflikt między matką a córką; niestety to najlepsze, co ten film może dać, bo - oczywiście zapewne dlatego, że #jestemstaraimamzazłe - problemy Christine są tak miałkie i przeciętne, że zupełnie nie budzą żadnych emocji. Jej matka wydaje się być postacią o wiele bardziej skomplikowaną - mimo widocznej miłości do córki, nie umie jej bezgranicznie kochać, raczej krytykuje, bo tylko w ten sposób widzi rozwój. Co ciekawe, bardziej tolerancyjna jest dla narzeczonej syna, którą przygarnia pod swój dach. Sama zdaje sobie sprawę, że jest toksyczna, próbuje wyjść z tego samodzielnie, mimo że nie ma dobrych wzorców wyniesionych ze swojego domu. Jest i wycofany ojciec z wieloletnią depresją, który stracił pracę, wspiera córkę, ale to takie wspieranie ukradkiem, przez pomoc przy wypełnianiu dokumentów i mediację między żoną a dzieckiem, ale żeby nikt się nie czuł oszukany.
To film bardzo poprawny, dobrze zagrany, z dobrą muzyką, ale nie zostawia wiele po obejrzeniu. Rozczarował mnie też zupełny brak chemii między Ronan i Chalametem; recenzje sprzedawały ich jako Najbardziej Pożądaną Parę Dekady, a wyszło drewno. Mile spędzony wieczór, ale nie rewelacja.
[1] W zasadzie zupełnie nie rozumiem potrzeby wetknięcia w tę historię katolickiej szkoły. Że siostry dbają o moralność, a młodzi i tak się przytulają? Że kontrola długości spódnic i nagana, ale na łagodny prank z samochodem to tylko pogrożenie paluszkiem, bo było śmieszne? Że jednak Christine dzięki tej części edukacji wyszła na ludzi, bo jej to zbudowało moralność (walk of shame zakończony wizytą na mszy)? Nie kupuję tego. Oraz oczywiście uważam, że szkoła powinna być świecka.