Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
16-letnia Griet po tym, jak jej ojciec stracił wzrok, idzie na służbę do domu znanego artysty - Jana Vermeera, gdzie trafia w sam środek bujnej rodziny (sześcioro dzieci i nie jest to ostatnie słowo), rozgrywek finansowo-małżeńskich między żoną, teściową a malarzem, staje się obiektem gierek jednej z córek malarza i odkrywa pierwszą, świeżą miłość z synem rzeźnika. Podczas sprzątania pracowni zaczyna rozumieć niesamowity świat kolorów, co z kolei zachwyca Vermeera, który chce pokazać jej wszystkie malarskie sekrety (a to, jak się łatwo domyślić, już nie zachwyca żony). Historia obrazu jest zmyślona, ale obraz zamyślonej dziewczyny w dwukolorowym turbanie - prawdziwy.
Niespecjalnie ważna jest dla mnie cała otoczka związana z powstaniem filmu - że ekranizacja powieści modnej pisarki, że kino feministyczne, że budzenie się kobiecości. Ważne dla mnie jest to, że film to wejście w przedziwnie kolorowy świat obrazów szkoły holenderskiej, z jej ograniczonymi współczesną techniką, ale jednocześnie wspaniale bogatymi kolorami, światłem przeświecającym przez witrażowe okna, kobietami z wyskubanymi brwiami i nienaturalnie wysokimi czołami, świat sreber, malowanej na niebiesko porcelany z Delft i drewnianych domów nad kanałami. Każda scena to obraz. I choć niespecjalnie cenię Scarlett Johanssen, tak tutaj doskonale wpisuje się w rolę wiecznie zdziwionej dziewczyny z półotwartymi ustami, włosami skrzętnie schowanymi pod protestanckim czepkiem i gładką porcelanową buzią lalki. Stanowi ładny kontrapunkt do bardzo mocno zarysowanego Vermeera (długowłosy Colin Firth!) i jego dynamicznie brzydkiej żony. Drugoplanowo nieco niedomyty, ale szczenięco świeży Cillian Murphy.
[Tekst "Kino pod wiatrakiem" do Magazynu Business&Beauty, kwiecień 2011].