Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Oslo, mniej więcej współcześnie. W wodach zatoki zaczynają pojawiać się dziwnie ubrani, przerażeni ludzie, mówiący obco brzmiącym językiem. Okazuje się, że to staronorweski, a wyłowieni ocaleńcy pochodzą z przeszłości. Kilkanaście lat później. Nie wiadomo dalej, co spowodowało dziwne zjawisko, ale przybyszów jest całkiem sporo (i ciągle przybywają nowi), niektórzy zintegrowali się ze współczesnością, niektórzy kultywują własne tradycje. Bba, nawet współcześni dołączają do przybyszów, na przykład była żona inspektora Haalanda, która preferuje XIX wiek i konkubenta z tamtych czasów. Alfhildr, wikinżka po studiach kryminalistycznych, zostaje przyjęta do policji (mimo niechęci niektórych oficerów); jej pierwszą sprawą jest śledztwo w sprawie wyłowionych z portu zwłok temporalnej migrantki, bo dziewczynie w utonięciu ktoś pomógł. Wszyscy Alfhildr wyśmiewają, bo mech zamiast podpaski, wiara w potwory i nadmierna otwartość również w kwestiach intymnych, ale szybko się okazuje, że dziewczyna jest sprawnym śledczym.
Jaki to jest pyszny serial! Wiadomo, wszystko, co ma dobrze ograne podróże w czasie, ma od razu na starcie dużo punktów, ale tu oprócz tego doskonale ograne są realia i scenografia. Łkam z kóz na zadbanych trawnikach, prehistorycznych Norwegów polujących na zające w samych tatuażach (totalnie widzę, jak robili casting do roli Navna, czy nie mam pan, kolego, nic przeciwko, że dokleimy panu skaryfikacje i będzie pan latał z juwenaliami na wierzchu?), knajp dla Wikingów (które przypominają mi knajpy dla krasnoludów w Ankh-Morpork) czy wreszcie mnóstwa zabawnych sytuacji, jaki zderzenie między ultra poukładanymi Norwegami, a tym chaosem, jaki się pojawia. Akcja też jest niegłupia, tajemnic sporo, a dodatkowo pojawiają się postaci historyczne na miarę naszego Chrobrego czy innego Świętego Wojciecha. Must have, nie mogę się doczekać drugiego sezonu.