Więcej o
Oglądam
Uwielbiam rezolutnego Chudego (Woody'ego), który wprawdzie ma mniej różnych przycisków niż Buzz Aldrin Astral (i nie da się go zaprogramować na hiszpański), ale nigdy się nie poddaje. Andy, właściciel całego stada zabawek, nagle ma 17 lat, od dawna zabawkami się nie bawi[1], a do tego idzie do koledżu i mama każe mu się pozbyć wszystkiego, czego nie zabiera ze sobą. Chudy ląduje w skrzynce "Koledż", a reszta przyjaciół ma trafić na strych, ale przypadkiem zostaje wyrzucone na śmietnik. I tu zaczyna się wielka ucieczka zabawek - prawie że z czeluści śmieciarki do garażu, stamtąd trafiają do przedszkola, które okazuje się więzieniem, a ostatecznie z przetwórni śmieci. I nie jest pastelowo i łagodnie, chociaż zabawki są miękkie, czasem mają futerko i wydają zabawne dźwięki[2].
Lubię "Toy Story" za świetną obsadę - pana Bulwę, jamnika Długiego, niezbyt błyskotliwego dinozaura Rexa, za doskonałe animowanie czasem niezdarnych ruchów zabawek i za drugie dno[3], które sprawia, że ani ja, ani prawie 2,5-letni Maj nie mógł się oderwać od ekranu (a jest to rzadkość). I za happy end, bo historie o zabawkach muszą się dobrze kończyć.
[1] A wiecie, jakie to jest przykre, taka nie dotykana przez człowieka zabawka? Ja się wzruszyłam. Kilkukrotnie.
[2] Obsadzenie uderzającej w talerze małpki w roli dozorcy więzienia jest szatańskim pomysłem i od teraz nie chcę już nigdy takiej małpki, choćby się nie wiem jak ładnie uśmiechała.
Również językowe, polski dubbing bardzo przyzwoity.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 28, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 6
Jestem wielbicielką gry "Incredible Machines", gdzie z klocków układa się absurdalnie do siebie nie pasujące rzeczy, a na końcu - czasem po wielu próbach - kula dociera tam, gdzie miała dotrzeć. Tak samo uwielbiam filmy o skokach. Nie ważne, co jest kradzione (czy odzyskiwane), ważne tylko, jak ładnie układają się klocki intrygi, jak poszczególne elementy skoku układają się w całość (a jeśli jeszcze do tego gdzieś w środku jest twist, to już cała jestem szczęśliwa).
Ekipa (spec od wybuchów, drugi od szybkiej jazdy, trzeci od komputerów i czwarty - mózg całej operacji) prowadzona przez starego i doświadczonego kasiarza (Donalda Sutherlanda) dokonuje brawurowego - i teoretycznie ostatniego w karierze - skoku w Wenecji i kradnie kasę pancerną z 35. milionami dolarów w sztabkach złota. Ale nie wszystko idzie dobrze, więc muszą uszykować się na jeszcze jeden skok, żeby swoje złoto odebrać. Dołącza do nich córka kasiarza (śliczna jak cukiereczek Charlize Theron), która - jak tatuś - zna się na sejfach.
Dużo pościgów kolorowymi Mini Cooperami, głównie ze Stathamem w roli głównej, zgrabnie zaplanowana akcja, trochę niezbędnego technicznego żargonu i sprytnego klikania po klawiaturze, sporo żartów popkulturowych (w jednej ze scen pojawia się człowiek w kostiumie Spidermana, a spec od komputerów twierdzi, że to on wynalazł Napstera), ruska mafia i bardzo gruby Azjata. Uprzedzając komentarze, film powstał na bazie brytyjskiej komedii z lat 60. o tym samym tytule i zarysie historii, ale został nakręcony z innym scenariuszem. Oryginał i tak warto obejrzeć, bo jest uroczy.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 19, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 9
W numerze 6 o Węgrzech. A konkretnie [2022 - linki nieaktualne]:
- Recenzje "Dzielnicy" i "Kontrolerów" (ten ostatni za drugim obejrzeniem już mi się bardziej spodobał, za pierwszym niespecjalnie),
- Artykulik o jedzeniu niewykwintnym
- Mini-historia budapesztańskiego metra
Poza tym się czyta, się trze oko, w które się oberwało od przychówku, się miało napisać o wystawie Bauhausu, ale się zmęczyło, więc nie dziś.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 15, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Każda dziewczyna marzy o tym, żeby być księżniczką. Tymczasem księżniczka Anna (Audrey Hepburn) podczas reprezentacyjnej rundki po europejskich krajach wcale nie jest zachwycona rozkładem dnia zaplanowanym co do minuty, wizytami, prezentacjami, podziękowaniami, galami, niewygodnymi butami, spaniem w długiej i krępującej ruchy koszuli nocnej i tym, że wszyscy wydają jej polecenia. Ponieważ nie chce zasnąć, dostaje od nadwornego lekarza środek nasenny, ale zanim lek zadziała, ucieka przez balkon i zostaje sama nocą w Rzymie. Zbiera ją z ławki amerykański dziennikarz (Gregory Peck), myśląc, że nadużyła alkoholu i zabiera do swojego apartamentu, nie wiedząc, z kim na do czynienia. Następnego dnia szybko się orientuje, że trafia mu się okazja na ekskluzywny wywiad i oprowadza nieświadomą dyskretnej opieki "Anyę Smith" po pięknym mieście.
"Rzymskie wakacje" to klasyczna komedia romantyczna o poznawaniu świata i dojrzewaniu, o młodzieńczym buncie, o radosnych pierwszych razach - samodzielnej wyprawie, pierwszym papierosie, przejażdżce na Vespie przez rzymskie ulice ze ścigającą policją na karku, o pierwszym pocałunku i tańcu na barce przy Tybrze. Z budzącą się świadomością i odpowiedzialnością, zapoczątkowaną obcięciem długich włosów, a ujawniającą się w dojrzałej decyzji o powrocie do obowiązków. Trochę nierealna i przestarzała w dobie paparazzi bez godności, na wskroś amerykańska z przekonaniem, że legitymacja prasowa otwiera wszystkie drzwi, zaskakująco naiwna, ale jednocześnie powodująca tęsknotę za urodą tamtych lat, za kobiecymi sukniami z wąską talią i światem pełnym gracji.
[Tekst "Kino znad Tybru" do Magazynu Business&Beauty, luty 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
- Poziom: 3
Patti, ponad 50-letnia żonglerka i asystentka miotacza noży, mieszka na obrzeżach Rzymu w zaniedbanym obozowisku przyczep. Szukając jednego z cyrkowych psów, znajduje na pobliskim placu zabaw dwulatkę na huśtawce. Bawi się z nią, czekając na matkę małej, ale ta nie przychodzi. Zaczyna padać, a dziecko popłakuje, zabiera je więc do siebie z zamiarem odszukania rodziców. Chęć znalezienia matki słabnie z chwilą znalezienia w kieszeni różowej kurteczki kartki z prośbą o zaopiekowanie się córką, po którą matka wróci, kiedy będzie mogła. I mała Asia zostaje, mimo że może to oznaczać oskarżenie żyjących nieco poza społeczeństwem ludzi o kidnapping.
Dziecko wrasta w nadspodziewanie spokojne i pełne ciepła życie w cyrku. Bawi się z psami, z 14-letnim wnukiem Patti, który okazuje się świetnym opiekunem. Zasypia pełna ufności w cyrkowej przyczepie i budzi się rano z uśmiechem. Walter, mąż Patti, boi się konsekwencji i chce oddać dziewczynkę policji, rejteruje jednak przed samymi drzwiami posterunku. Trudno określić upływ czasu, ale kiedy Patti znajduje w skrzynce na listy kolejną lakoniczną karteczkę, że za dwa dni matka wróci po Asię, wiadomo już, że dziewczynka stała się częścią cyrkowej rodziny. Na pożegnanie wszyscy wydają przyjęcie.
Nie ma w filmie akcji, dramy i - chociaż jest porzucone z niewiadomego powodu dziecko - nie ma smutku. To dobra, powolna i rozgrzewająca historia o tym, że można wszędzie znaleźć dobrych ludzi.
[Tekst "La Pivellina" do Magazynu Business&Beauty, luty 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Polski tytuł ("Rozstania i powroty") całkowicie spłaszcza angielską dwuznaczność, bo oprócz znaczenia literalnego to też określenie kradzieży z włamaniem. A o tym ten film jest dwupoziomowo. Do pięknego loftu, w którym mieści się nowoczesne biuro architektoniczne, włamuje się szajka młodziaków, który chodzą po dachach i przez oszklony sufit mogą podejrzeć kod do alarmu. Znikają z laptopami, telewizorami, gotówką i figurkami używanymi do prezentowania modeli budynków. Will, który w domu[1] ma coraz luźniejszy związek z wieloletnią narzeczoną, Szwedką Liv, a do tego nie daje sobie rady z ciągłą walką z dzieckiem Liv - autystyczną nastolatką Bee, woli czatować pod biurem, żeby wykryć, kto go okrada. Jego współpracownik Sandy szybko się poddaje, bo zamiast przesiadywać w zimnym samochodzie, okazyjnie obstawianym przez nudzącą się lokalną kurtyzanę[2], woli nawiązywać bliskie stosunki z najpierw podejrzewaną o kradzież, a potem oczyszczoną z podejrzeń piękną a egzotyczną sprzątaczkę.
I kiedy już się zaczęłam zastanawiać, czy Will z nudów i dla odreagowania zabierze chętną profesjonalistkę na tylne siedzenie, na ścianie budynku pojawił się Miro, nastolatek-włamywacz. Will pognał za nim i zobaczył jego matkę, piękną, smutną emigrantkę z Bałkanów, Amirę[3], która - jak się łatwo domyślić - nie wiedziała o dodatkowym zarobku nieletniego i żyła w przekonaniu, że utrzymuje rodzinę z krawiectwa. Will się zakochał, nie naskarżył na syna, zaczął przychodzić pod pretekstem naprawy odzieży i jakby to był amerykański film, to by pewnie był prosty happy end już tutaj. Ale że to film brytyjski, to historia poszła w nieco inną, choć równie ciekawą stronę.
I mnie ten film zauroczył. Zachwycił to za duże słowo, ale poddałam się bez wahania jego magii, łagodnej mądrości, ocenie życiowych wyborów. Że największą kradzieżą jest kradzież czyjegoś serca, a w związku źle się dzieje, kiedy partnerzy przestają na siebie patrzeć.
[1] Skądinąd cudownej urody, z tarasem wychodzącym na kanał/rzeczkę, jasnym, przestronnym, loftowym i do bólu dizajnerskim.
[2] Która, skądinąd, wprowadza klimat wczesnego Almodovara i sporą dozę zdrowego humoru.
[3] Zabawna sprawa - chłodną Szwedkę gra śliczna Amerykanka, Robin Wright[4], a pół Serbkę i muzułmankę - do szpiku kości francuska Juliet Binoche.
[4] Mój wielki zachwyt z czasów, kiedy oglądałam na Sky One wyrywkowe odcinki "Santa Barbary" (można to otagować i #guilty-pleasures, i #wstydliwe-wyznania).
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 7, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj