Więcej o
Oglądam
Od razu na wstępie powiem, że Netflixowa wersja opowieści o mutancie do wynajęcia mnie nie rozczarowała. Świetna obsada, Cavill totalnie jest Wiedźminem, Jaskra uwielbiam, Yennefer jest całkiem całkiem, Ciri dobrze rokuje, Calanthe jest władcza i zabawna. Są emocje, świetne sceny walki, nie przeszkadza nawet spora teatralność filmowania (i, co niestety wychodzi, dekoracji).
Są trzy wątki - “współczesny” wątek Ciri, która cudem ucieka z płonącej wojenną pożogą Cintry i błąka się z miejsca na miejsce, ścigana przez rycerza z kogutem na hełmie; mocno historyczny wątek Yennefer, rozpoczynający się od szczegółowego originu, gdzie z brudnej ćwierćelfki-garbuski wykuwa się[1] potężna czarodziejka i zarysowane są polityczne machinacje rady czarodziejów; wreszcie urywki z życia Geralta (ekranizacje poszczególnych opowiadań sprzed “Sagi”, w tym spotkania z Yennefer). Całość kończy się malowniczą bitwą pod Sodden i z założenia wzruszającym spotkaniem Geralta i Ciri, który wątki czasowo splata. Z założenia, bo scenariusz niestety jest dość chaotyczny, a wielka więź między tą dwójką jest zarysowana tylko przez odmianę fraz “przeznaczenie”, “dziecko przeznaczenia” czy “prawo niespodzianki” przez cały sezon. Nie wzrusza więc specjalnie, a nawet pozwala przez chwilę myśleć, że Geralt będzie partnerem Ciri zamiast mentorem i opiekunem.
Abstrahując od wierności prozie (akceptuję, że adaptujący wybierają, czy Triss rozpęta burzę, czy kto inny, nie ma to finalnie aż takiego znaczenia, aczkolwiek rozjechanie fabularne "Granicy możliwości" czy "Krańca świata" już mnie rozczarowało, bo przecież potencjał!), to dwie rzeczy mi w serialu przeszkadzały. Jestem ogólnie ogarnięta, ale rzucanie wyrwanych epizodów z różnych linii czasowych bez jakiegokolwiek oznaczenia, że to przeszłość (oraz jaka konkretnie), sprawiało, że się irytowałam (czemu najpierw jest Ciri, a WTEM Pavetta właśnie wymiotuje, bo jest w ciąży?!). Druga sprawa to skastrowanie dialogów z tego, co u Sapkowskiego budziło największą radość - batystowych majtek Renfri, uniwersalnego zaklęcia na dżiny, dialogów z diabołem czy wreszcie inwokacji Yarpena Zigrina do złotego smoka, przez co całość - mimo że ożywiana przez Jaskra czy “hmm” Wiedźmina - jest dość statyczna. Nie czepiam się logiki zachowania postaci, przedstawienia bitew (ale serio, czy Calanthe musiała koniecznie samodzielnie naparzać się mieczem w samym środku pola bitwy? Widowiskowe, ale nierozsądne) czy sposobu filmowania, mam jednak poczucie, że można było niewielkimi środkami ten sezon poprawić. Liczę, że następny będzie zgrabniejszy, bo jest potencjał.
PS Kompletnie nie rusza mnie piosenka “Toss a coin to your witcher”, nie rozumiem hype’u.
[1] To niestety jest jeden z bardziej niepotrzebnych wątków, który tylko rozpycha sezon, aczkolwiek ma serialowo sens, bo tu wiodącym motywem w życiu Yenn jest żądza urodzenia dziecka. Owszem, sceny w Aretuzie są urokliwe, a dodatkowe punkty przyznaję za smutny uśmiech Juliana Rind-Tutta (którego rozpoznałam od ręki mimo prozopagnozji).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 5, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 5
Słowem wstępu - przed oglądaniem serialu nie czytałam książki (książek), ani nie oglądałam poprzedniej ekranizacji 1. tomu z 2007. Już po obejrzeniu serialu przeczytałam całą serię. Fabuła “Zorzy północnej” nakłada się z fabułą 1. sezonu serialu, dodatkowo jednak wprowadzony jest wątek naszego świata, Willa i jego matki oraz lorda Boreala, podróżującego między światem Lyry i naszym.
Świat Lyry jest podobny do naszego, ale nieco się różni - każdy człowiek ma swojego dajmona, animalistyczną emanację duszy (prześlicznie zanimowane!). Dajmony dzieci mogą zmieniać kształt aż do momentu dojrzewania, co daje przyczynek Magisterium (analogu totalitarnego kościoła katolickiego z naszego świata) do badań nad Pyłem, tajemniczą cząstką uznawaną za grzech, podpierając się obserwacją, że Pył nie przylega do niewinnych dzieci, a zaczyna je otaczać wraz z dorastaniem. 11-letnia Lyra Belacqua, sierota, wychowuje się w Oxfordzie, w college’u Jordana. Jej wuj, lord Asriel, jest znanym i ekscentrycznym podróżnikiem, badającym na dalekiej północy cząsteczki pyłu. Bez wiedzy wuja Lyra zostaje przekazana pod opiekę tajemniczej damie, pani Coulter; na początku jest tym zachwycona, bo pani Coulter jest przemiła, ale szybko się okazuje, że stoi za porwaniami i - prawdopodobnie - eksperymentami na dzieciach. Dziewczynka z kompasopodobnym urządzeniem pozwalającym na odkrywanie prawdy rozpoczyna wyprawę mającą na celu uratowanie porwanego przyjaciela, a - z czasem - ratunek swojego wuja, skazanego na śmierć przez Magisterium.
Serial jest młodzieżowy (bez zbędnej brutalności, chociaż są w nim sceny walki), ale nie infantylny i trzymający w napięciu. W przeciwieństwie do wczesnych harrypotterów, dzieci-aktorzy nie są drewniani. Chciałam pokazać 10-latce, ale na Netflixie jest tylko lektor, więc chęci specjalnie nie było; moim zdaniem już się nadaje.
Całą oś fabularną zdradza niezamierzenie trafny artykuł na stronie Radia Maryja, który doskonale punktuje wskazany przez Pullmana negatywny wpływ instytucji religijnej na rozwój świata (blokowanie i niszczenie odkryć naukowych niezgodnych z aktualną doktryną i skazywanie na śmierć naukowców, masowe morderstwa “niewiernych”, wprowadzenie niszczącego pojęcia grzechu, mającego tamować seksualność, m.in. doprowadzającego do okaleczeń rytualnych). Niestety, to, co autor proponuje, to bojkot filmu i książek, co pozwala mi powątpiewać w jego możliwości poznawcze.
Inne tego autora:
#107
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 30, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Oglądam, Seriale -
Tagi:
2019, panowie, sf-f
- Skomentuj
Procedural oparty o prozę Connelly’ego, pierwszy sezon to kombinacja trzech tomów: Cmentarzysko, Echo Park i Betonowa blondynka. Harry Bosch jest czynnym detektywem wydziału Zabójstw LAPD, dobrym, ale kłopotliwym - tu strzeli przy zatrzymaniu, tam pochopnie, lecz w dobrej wierze, coś zrobi, co spowoduje konsekwencje; nie trzyma też dyplomatycznie języka za zębami. W książkach wątek byłej żony był bardziej dramatyczny, tutaj po prostu mieszka (w czasie 1. sezonu) w Las Vegas z ich nastoletnią córką oraz wspiera Boscha jako profilerka (w książce profilerką była jedna z dziewczyn Boscha). Bosch staje przed sądem z powodu śmierci podejrzanego, którego zastrzelił podczas zatrzymania. Odsunięty od sprawy, bada ludzkie kości znalezione przez spacerowicza w płytkim grobie. Kości należały do dziecka, maltretowanego za życia i pochodziły sprzed około 20 lat. W międzyczasie zostaje przypadkiem zatrzymany mężczyzna, przewożący zwłoki w vanie. Ze względu na ślady policja oskarża go o zabicie co najmniej 7 osób, do czego delikwent się przyznaje, jak również do zabójstwa dziecka 20 lat wcześniej. W zamian za pokazanie miejsca pochówku umawia się na wizję lokalną i - jak się łatwo domyślić - ucieka, co powoduje spore nieprzyjemności w wydziale, z dodatkowymi rozgrywkami politycznymi.
Nie jest to zły serial, ale przez prowadzenie kilku wątków jednocześnie (oprócz trzech spraw jest też polityka miasta i wydziału, Bosch spotyka się z policjantką, co ma nieprzewidziane konsekwencje, mimo że nie pozostają w zależności służbowej, usiłuje też nawiązać kontakt z córką) tempo jest dość powolne. Rezonuje przeszłość Boscha (zamordowana matka-prostytutka, pobyt w domu dziecka), co ma wyjaśnić jego pracoholizm i nadmierne zaangażowanie w pracę. To nie jest serial z olśnieniami i samotnością łowcy, tylko 10 odcinków mozolnej pracy, przewracania dokumentów, badania śladów; Bosch jest trudny do polubienia, bo dość nijaki (a sceny malowniczego załamania, kiedy śledztwo dotyka jego życia, są przegięte), ale uczciwy i rzetelny, więc jednak jakaś tam nić sympatii jest. Drugoplanowo polubiłam dwóch tetryków - Crate’a i Barrella, a zupełnie nie zapamiętałam partnera Boscha, nawet nie pamiętam, jak się nazywa.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 17, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 1
Alma prowadzi uporządkowane życie - sen, prysznic, ubranie, praca, wieczór z chłopakiem; każdy dzień jest podobny do poprzedniego. Czasem zrobi coś głupiego, pokłóci się z siostrą (która jest w amoku przedślubnym) lub z matką (dla odmiany z odchyłem na kościół), zerwie z chłopakiem dla jego dobra, bo ma wrażenie, że jej życie nie ma sensu. Wszystko rozsypuje się w momencie wypadku samochodowego, tuż przed którym widzi ojca, zmarłego 20 lat wcześniej. Budzi się w szpitalu, ale ma absurdalne poczucie, że jest w innym świecie, tym bardziej, że jej ojciec, fizyk badający czas, jest przy niej i niedwuznacznie sugeruje, że mogłaby wyświetlić tajemnicę jego śmierci. Wierzcie mi, ciężko jest wyjaśniać strapionej rodzinie i koledze z pracy, że czuje się już świetnie, jeśli prowadzi dialog z kimś, kogo inni nie widzą albo nagle zmienia czas i miejsce w sposób dla siebie nieprzewidywalny. Fabuła jest jak rollercoster, a Alma sama nie wie, czy to, co się dzieje, jest prawdziwe, czy w jej głowie. Gorzej, jej rodzina uparcie przypomina o schizofrenii babci i nalega na leczenie.
Doskonały, wciąga od pierwszej sceny nie tylko dzięki rotoskopowej animacji. Uwielbiam wszelkie zabawy liniami czasu i zaburzenia, które można uzasadnić albo chorobą psychiczną, albo - według Almy i jej ojca - szamańskim pochodzeniem i specjalnymi predyspozycjami mózgu (patrz też Donnie Darko, naprawdę nigdy nie napisałam o tym filmie?!). Aktorsko - fantastyczna i wyrazista Rosa Salazar i Bob Odenkirk tworzą świetny duet. Sezon pierwszy kończy się zgrabnie, bardzo czekam na sezon drugi.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 15, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
Krótka historia związku dwóch nerdów - June (Maya Rudolf) i Oscara (Fred Armisen). Poznali się późno, ale okazało się, że doskonale się dogadują i cieszy ich robienie tych samych rzeczy - spędzania wakacji w tych samych miejscach, jedzenia tych samych posiłków, rutyna i stabilizacja. Wszystko się zmienia, kiedy June wpada na pomysł wyjazdu na narty zamiast do domku nad jeziorem. I teraz mam zgryz, bo w zasadzie finał pierwszego odcinka, a potem finał drugiego, wszystko zmienia. Więc umówmy się, że jeśli chcecie serial obejrzeć, to przestajecie czytać. Dla ułatwienia dodaję zdjęcie kotka, po kotku są spojlery.
W finale pierwszego odcinka ginie Oscar. June jest załamana, ale próbuje dalej żyć, tyle że ona również ginie. Oboje odnajdują się w osiedlu-enklawie Riverside (niebie? na Ziemi to miejsce zamknięte z powodu toksycznej pleśni), w małej społeczności Byłych (Formers); wszystkie potrzeby są zaspokojone, są różne rozrywki, czasem można spotkać Obecnych (Currents), ale ci nie widzą Byłych. Sielanka, June i Oscar mają siebie na wieczność, mogą wypracować sobie nową uroczą rutynę, każdy dzień jest taki, jak poprzedni, nie mogą tylko oddalać się zbyt daleko od centralnie umieszczonej fontanny, bo tracą energię. Cudownie. Tyle, że nie. Oscar się adaptuje, ma nowych przyjaciół (m. in. ślicznego jak cukiereczek androgynicznego Marka, który zginął w latach 70. jako 17-latek), June - mimo prób oswojenia świata - niespecjalnie.
To zabawna, ale refleksyjna przypowieść o związkach i obietnicy, że na zawsze. Że jednak nie do końca chcemy na zawsze, chcemy ewolucji i zmiany, czasem w pewnym tylko zakresie, czasem drastycznie. Wadą serialu jest to, że zanim zdążył się na dobre zacząć i pokazać większy kawałek świata, to niestety po pierwszym sezonie nie jest planowany drugi.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 6, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
Pierwsza część sprzed kilku lat to historia Śpiącej królewny opowiedziana z perspektywy Złej Wróżki. Maleficent (pejoratywnie przetłumaczona jako Diabolina) jest władczynią Kniei, baśniowej krainy często najeżdżanej i niszczonej przez ludzi. Zakochuje się w Stefanie, człowieku, którego uważa za przyjaciela, niestety dżentelmen wyżej sobie ceni rękę królewny, więc usypia czarownicę i odcina jej skrzydła, dzięki czemu ma trofeum pozwalające mu na przejęcie tronu. Kiedy Stefanowi rodzi się córka Aurora, rozczarowana do ludzi Maleficent przybywa na jego dwór i rzuca klątwę (16 urodziny, kołowrotek, ale że nie jest tak naprawdę zła, tylko zawiedziona, daje też pocałunek miłości). Stefan błyskotliwie wysyła niemowlę daleko od siebie, pod Knieję, pozostawiając ją pod opieką trzech idiot^Wkwiatowych wróżek. Łatwo się domyślić, że czarownica zaczyna się dzieckiem opiekować i po jakimś czasie kocha je jak własne. W finale jest skrzętnie ukryty kołowrotek, chory psychicznie ojciec, piękny książę i wreszcie pocałunek (może niekoniecznie taki, jak u Grimmów, ale wróżba się spełnia). Ładna, kolorowa historia, nieco niezbilansowana nastrojem, bo sporo czasem dość prostych gagów przeplata się z prawdziwym dramatem skrzydzonej czarownicy. Oraz ludzie są źli.
Część druga zaczyna się kilka lat po obudzeniu Aurory, która aktualnie jest władczynią Kniei. Chce wyjść za mąż za pięknego księcia, który wprawdzie jej nie obudził, ale i tak się zakochał. Maleficent jest sceptyczna, tym bardziej, że ktoś porywa magiczne stworzenia z kniei, ale zgadza się na spotkanie z przyszłymi teściami - sympatycznym królem Johnem i knującą coś złego królową Ingrith. Na kolacji rozwija się piękna awantura, Ingrith dźga męża wrzecionem, wina spada na czarownicę, od której odwraca się również Aurora. Podwójnie rozczarowana Maleficent odlatuje, źli ludzie strzelają do niej żelazem i ją ranią, ale w ostatniej chwili zostaje uratowana przez latającego mężczyznę z rogami. Teraz płynnie przechodzimy w sielską krainę Avataru[1], gdzie mieszka nieznana rasa stworów, wyglądających na krewnych czarownicy[2]. Zepchnięci przez ludzkość na margines świata, dzielą się na tych, którzy chcą ze wsparciem czarownicy ludzkość zgładzić oraz na tych, co wierzą w unię między gatunkami. Intryga Ingrith, która znalazła sposób na unicestwienie magicznych stworzeń, polaryzuje ekipę Latających Rogaczy, które decydują się jednak napaść na królestwo ludzi.
Ponownie, ludzie są źli, kibicujemy Kniei i czarownicy (a potem Latającym Rogaczom, mimo że większość z nich chce rozwiązań ostatecznych). Niestety, fabuła pokazująca to jest dość pretekstowa, piękne obrazki scen walki chaotyczne (zbrojenie się, próba broni, lecą, nie strzelać, lecą, strzelać, grać, lecą, zawracają, lecą, strzelać…), a całość niezbilansowana. Slapstikowe żarty (zamiana największego złola w kozę czy trening uśmiechu przed uroczystą kolacją) kontra holocaust zamkniętych w kaplicy bohaterów i wielkie poświęcenie jednej z ważniejszych postaci mogą przejść jako akceptowalne w odbiorze 10-latki (chociaż twierdzi, że było trochę nudne), ale nie robi to dobrego filmu. Punkty dodatkowe za świetną Jolie i Ejiofora, reszta niestety albo grała charakteryzacją albo nie grała w ogóle (dwie miny Fanning).
[1] Jest to absolutnie piękne graficznie, ale też absolutnie nieuzasadnione fabularnie [2].
[2] Tym bardziej, że Maleficent nie jest świadoma, że pochodzi z innego gatunku niż pozostali mieszkańcy Kniei oraz nie wyjaśnia się, czemu akurat tam dorastała sama i skąd się wzięła.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 25, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj