Więcej o
Oglądam
To bardzo przeraźliwy film i raczej nie zasługuje na to, żeby wydać ciężko zarobione dinero na bilety do kina. Nie ukrywam, że jestem fanką komedii koledżowych, ale zdecydowanie nie jestem fanką komedii o palaczach marihuany (jeden Kevin Smith wiosny nie czyni). Żeby nie było - film jest śmieszny, zabawny, czasem z przymrużeniem oka (fajna scena w laboratorium US Army w 1937 roku), ale naprawdę nie rewelacyjny. I nudny. Nie interesowało mnie za bardzo, co jeszcze idiotycznego zrobią główni bohaterowie, którzy niestety potwierdzali tezę o sporych spustoszeniach, jakie w mózgach czyni używka, bo cała akcja sprowadzała się do tego, że biegali, krzyczeli, robili absurdalne rzeczy, obrywali od bed gajów, ale nie traktowali tego śmiertelnie poważnie, bo byli cały czas nawaleni. Nadspodziewanie dobrzy aktorzy drugoplanowi, sporo fajnych widoczków amerykańskich suburbii - mam wrażenie, że rzecz się działa w dzielnicy, gdzie mieszkał twórca, bo pokazywał ją ładnie i z uczuciem. Strata czasu to za duże słowo, ale raczej trzecia liga.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 14, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
... and Dust to Dust. Nie lubię mieć za wysokich oczekiwań co lektury i filmów. Po doskonałym "Life on Mars" bardzo chciałam więcej, ale sequel już nie był taki dobry. Alex, psycholożka policyjna, która pomagała (avrmolg fxhgrpmavr) Samowi Tylerowi cb jlwśpvh mr ścvąpmxv v cbjebpvr qb jfcółpmrfabśpv, zostaje postrzelona i... tak, budzi się tym razem w 1981. Kiedy widzi Gene'a Hunta i jego wesołą gromadkę, wie, że prawdopodobnie wszystko dzieje się w jej głowie na kilka sekund przed śmiercią. Mimo że minęło kilka lat od pojawienia się na komisariacie Tylera, procedury policyjne niewiele się zmieniły, dalej jest to dziki i niecywilizowany Manchester. Alex szybko się zaprzyjaźnia, ale najbardziej ją interesuje śmiertelny wypadek rodziców, który miał miejsce właśnie w 1981. Wyższością Life on Mars było to, że Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, mógł tylko zgadywać. Alex wie i jej zachowanie w niektórych sytuacjach pozbawia serial tej magii i niesamowitości. Smaczku dodają jej stosunki z Genem Huntem, który skrywa swoją sympatię do wysokich bezczelnych kobiet z duzym biustem.
Nie powiem, jak się kończy pierwszy sezon, ale zastosowano ten sam chwyt co w LoM. W planach drugi sezon AtA, a w piątek zaczęła się amerykańska wersja Life on Mars z Harveyem Keitelem w robi Gene'a Hunta. Mimo mojej słabości do idiotycznie uczesanego Sama, to jednak komisarz Hunt "robi" ten serial.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 12, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 4
Hellboya kochamy za czerwoną prawą rękę. Za koty. Za cięty dowcip i błyskotliwość w każdej sytuacji, nawet w takiej, kiedy jakiś bydlak z piekła rodem odrywa mu ogon lub masakruje czymś ciężkim. To się w drugiej części nie zmieniło. Został też set postaci drugoplanowych - neurotyczny agent Manning, frustrujący się, że podopieczni robią złą prasę (" I suppress each photo, cell phone videos, each one costs me a fortune, and then they show up on Youtube... God, I hate Youtube!"), ognista Liz, która trochę się nie odnajduje, ale jak trzeba, to wie, co spalić czy człowiek-ryba Abe ze swoją delikatnością i romatycznym zacięciem. Jest i trochę świeżego powiewu - błyskotliwy ekspert ze starej pruskiej szkoły i z kiepskim akcentem.
Zarzutem TŻ było to, że zmieniła się postmodernistyczna formuła z pogrobowcami KGB i innymi Rasputinami na korzyść wejścia w świat fantasy. Mnie to nie przeszkadza, bo umieszczenie akcji w Nowym Jorku wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego jest wystarczająco zabawne (a dodatkowo bardzo lubię most Brooklyński). Zetknięcie wyspecjalizowanych high-tech agentów Biura z mitycznymi stworami, które potrafią za pomocą miecza i własnej zręczności[1] prowadzić równą walkę jest ożywcze. Jasne, scenariusz odjechał od komiksu, ale to nie wada. A obejrzenie, w jaki sposób Guillermo del Toro buduje obraz i napięcie jest warte wszystkich pieniędzy.
[1] Wiem, powtarzam to drugi raz w krótkim czasie, ale Hellboy II powinien być obowiązkową pozycją dla polskich charakteryzatorów i osób odpowiadających za efekty specjalne. Wiedźmin powinien wyglądać i ruszać się tak jak elficki królewicz, a nie jak karateka z mieczem (o scenariuszu przez litość i wzgląd na to, że mogą mnie czytać nieletni, nie wspomnę).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 28, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Na fali zachwytu "Life on Mars" chciałam przypomnieć sobie "Human Traffic" (co okazało się czynnością karkołomną, bo wyszło, że jednak HT nie widziałam wcześniej). Film jest kultowy ze względu na clubbing i narkotyki (mimo dość jednoznacznej wymowy, że lepiej nie brać), ale dla mnie to ciekawa historia o przyjaźni. Jip sprzedaje spodnie, Lulu twierdzi, że nie interesują ją mężczyźni, Koop jest zazdrosny o Ninę, Nina pracuje w fastfoodzie, a Muff w ukryciu przed rodzicami sprzedaje narkotyki. Wszyscy czekają na weekend, żeby wspólnie iść do klubu na imprezę. Ciekawy sposób narracji (mniej popularny w '99 niż teraz), sporo niezłych tekstów i ładne sceny erotyczne. Takie europejskie "Reality bites".
Dla tych wszystkich, co czytali uważnie i zastanawiają się, o co chodzi z tą falą zachwytu (a nie chciało im się sprawdzać na IMDB), wyjaśniam, że oba filmy łączy główna postać, grana przez Johna Simma. Nie widać upływu czasu, ale widać ewolucję aktorską.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Sex and the City
Zaskakująco przyjemna komedia. Nastawiona byłam na modowe nudziarstwo w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale było zabawnie, dowcipnie, kąśliwie (bardzo dobra scena z próbą dzwonienia z iPhone'a), chociaż dość nielogicznie i absurdalnie. Film opowiada o roku z życia czterech nowojorskich przyjaciółek (no, Samantha chwilowo mieszka w Los Angeles, ale wraca). Nasuwa się porównanie do "Lejdis" i z przykrością muszę stwierdzić, że mimo całego nagromadzenia absurdów, bridezilli i życia w świecie pozbawionym spraw przyziemnych (największe zmartwienie to sprzedaż domu i konieczność rozpakowania rzeczy po przeprowadzce), porównanie wypada na korzyść Hollywood. Bardzo ożywcza postać Louise z St. Louis, która opiekuje się Carrie. Nie jest to wielkie kino, ale niezły film na wieczór z winem. Testowane na mężczyznach.
Kung Fu Panda
Ładnie animowana historia o tym, jak to tłuściutki miś panda, prowadzący wraz z ojcem kluskową restauracyjkę, marzy o tym, żeby zostać wojownikiem kung fu. W filmach animowanych marzenia się spełniają, więc miś przypadkiem trafia na szkolenie w świątyni i mimo niechęci pozostałych wojowników odkrywa swoje przeznaczenie. Nie tylko dla dzieci, dialogi są dość postmodernistyczne, acz parlamentarne.
Made of Honor (Moja dziewczyna wychodzi za mąż)
Komedia romantyczna w schemacie numer 3: on jest jej przyjacielem i po latach odkrywa, że ją kocha. Oczywiście w złym momencie, bo ona oznajmia, że wychodzi za mąż za szkockiego szlachcica i proponuje mu rolę druhny. On stwierdza, że będzie walczył o nią do końca. Ładne szkockie pejzaże, trochę szkockiego folkloru, kontrast między wesołymi Amerykanami bez tradycji a szkockim rodem z tartanem.
Leatherheads (Miłosne gierki)
Nie dałam rady (ale przyjmuję opcję, że po 5 godzinach drugiego lotu byłam już na tyle zmęczona, że miałam prawo się zdrzemnąć) mimo doskonałej obsady (Clooney, Zellweger, Krasinski). Film o początkach ligi futbolowej w Ameryce, gratka dla miłośników estetyki lat 20. Trener lokalnej drużyny (Clooney) wypływa na szerokie wody sportu, inwestując w genialnego gracza i bohatera I wojny światowej (Krasinski). Błyskotliwa dziennikarka szuka haka w wojennej historii futbolisty i nawiązuje romans z trenerem (kto by nie nawiązał). Pointę przespałam, ale skoro to komedia romantyczna, to pewnie jest happy end.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki
Emerytowanemu Indianie mówię niestety "pas". Harrison Ford gra dalej tak samo jak 20 lat temu, ale zupełnie jak podczas grilla na księżycu - są panienki, pościgi, impreza, ale nie ma atmosfery. Czasy zimnej wojny, Indiana, namówiony przez młodego człowieka z brylantyną na włosach, rusza w poszukiwaniu tajemniczej czaszki. Szybko trafia w ręce agentów KGB, którzy bez żadnych problemów działają na terenie Stanów Zjednoczonych i Ameryce Południowej. Dżipy, węże, toczące się głazy, podziemia i skorpiony, ale całość mocno średnia. Zabawna scena - wybuch bomby atomowej na poligonie w środku amerykańskiej pustyni (z krótką instrukcją, gdzie się chować na okoliczność). Końcówka mocno rozczarowująca - ab wn cemrcenfmnz, nyr żr xelfmgnłbjr pmnfmxv gb xbfzvpv?! Słabe, bardzo słabe.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 3
Czapki z głów, bo dawno tak dobrego serialu nie widziałam. Ze względu na klimat - soczyste lata 70. - zaspokoił moją tęsknotę za policyjnymi serialami, której na fali wspomnień nie udało mi się niedawno załatać "Dempseyem i Makepeace"[1]. Sam Tyler, policjant z Manchesteru AD 2006, zostaje potrącony przez samochód i zapada w śpiączkę. W śpiączce budzi się w roku 1973, jako jeden z pracowników niezorganizowanego i skorumpowanego wydziału policji. Wszyscy palą, piją, giną akta, panuje niczym nieskrępowany duch zdrowego szowinizmu, a Sam Tyler ze swoim anachronicznym podejściem do uczciwości, poszanowania praw i przepisów, zbieraniem dowodów i analitycznym podejściem budzi najpierw śmiech, potem ostrożny podziw. Obcy w obcym kraju. I tylko te głosy w głowie, które przypominają o tym, że jest w śpiączce.
Uwielbiałam każdy odcinek serialu za wszystko - akcent, zdjęcia, postaci, wplatanie ludzi znanych lub pośrednio znanych Samowi w przyszłości. I paradoksalnie za to, że serial zakończył się po dwóch sezonach, kiedy atmosfera jak z Ubika (gdzie bohater był w swojej podświadomości, a sygnały ze świata żywych dostawał za pomocą absurdalnie umieszczanych komunikatów) zaczynała się robić coraz bardziej niepokojąca. I za finał, który jednocześnie wszystko wyjaśnia, jak i niczego nie wyjaśnia (i nie zgadzam się z TŻ, czy był to koniec pozytywny, czy negatywny).
Tym bardziej ciekawa jestem, jak będzie wyglądać wersja amerykańska. 10 października, then.
Jak mogłam zapomnieć - i muzyka. Przepięknie wybrany set piosenek z lat 70. Furda okropne ciuchy i fryzury. Ale muzyka - mjut.
[1] Niestety, zestarzał się bardzo i pokazał dobitnie, że mój zachwyt piękną panią sierżant (piękna i piegowata dalej była, nie wspominając o potwornie wąskiej talii) związany był z obciachowymi ciuchami, które jako 14-latka nosiłam - getrami, swetro-sukienkami z paskiem i jaskrawymi szpilkami. Dempsey mi się też niestety zdewaluował.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 16, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 7